Strony
poniedziałek, 31 grudnia 2007
Sylwester w Kenii
+ Właśnie przed chwilą udało mi się rozmawiać z naszm bratem - Wojtkiem, (znanym m. in. z forum. franciszek pl, autorem m. in.: obecnej stronki www.fioretti.pl), który mi powiedział, że od wczoraj u nich w Kenii są zamieszki. "Wkrótce pewnie wybuchnie wojna domowa, jeśli już nie jest. Wszystko to zaczęło się po sfałszowanych prawodopodobnie wyborach prezydenckich. Od wczoraj godzina policyjna, czołgi na ulicach. Od wczoraj ponad 130 zabitych". Wiecej np. w serwisie onet.pl - http://wiadomosci.onet.pl/
Galeria: http://wiadomosci.onet.pl/75114,21,1,pokaz.html
Bardzo Was prosimy o modlitwę i ofiarę w tej intencji !
Dzienniczek
Takich osób pojawia się coraz więcej. Do każdego mamy jedno pytanie: czy chcesz by Jezus ci pomógł? Zauważyłyśmy, że nikt nie odchodzi stąd bez Jego interwencji. – Nie napawa was to pychą? Łatwo sobie przypisać chwałę… – pytam. – Nie. Bo to nie nasze. My parzymy herbatę. A herbata jeszcze nikogo nie uratowała… Bogu tak bardzo zależy na człowieku, że szuka każdego pretekstu, by mu pomoc. Skoro posłużył się osiołkiem, to dlaczego nie miałby posłużyć się nami? Nas nie będzie, a On będzie działał. Obiecał to czarno na białym w „Dzienniczku”. „Duch mój spocznie w klasztorze tym…”. Osoby opętane mają ogromne problemy, by tu wejść. Mówią: coś we mnie wzbraniało się, by wejść na wasz teren. Widziałyśmy faceta, który nie potrafił przejść przez te drewniane drzwi. – Nie bałyście się? – A pokusy do grzechu się nie boisz? – siostra Gertruda głaszcze spokojnie małego kotka – To ten sam zły duch. Nic nie robiąc brudzisz się tak samo. To paradoks: skupiając się na sobie, zamykasz się w coraz większym lęku. Diabeł łapie nas w pułapki paradoksów: osoby w depresji nie mogą jeść, głodzą się, wpadają w anoreksję, ale za Chiny nie podejmą postu. Boją się śmierci, ale często mówią o samobójstwie. Sztuczki ojca kłamstwa. Uczymy ludzi walki duchowej. Oczekujemy sielanki, ale życie jest walką. Nasi kapłani mówią; Jezus odcina tu korzenie zła. Już kilkadziesiąt osób odesłałyśmy do egzorcystów. Wracały przemienione, szczęśliwe.
Kościół ginie?
Zauważyłam kilka podstawowych źródeł depresji – opowiada siostra Gertruda – Nieuporządkowana przeszłość: poczucie niższości, wspomnienia z dzieciństwa. Zły duch wykorzystuje nawet malutkie zranienia. Są jak szczeliny, przez które wślizguje się wąż. Inną przyczyną jest okultyzm, ezoteryzm, newage’owe nowinki: od wróżek po horoskopy, reiki i Silvę. Przyjechało też kilka „czarownic”. Większość z nich przeżyła tu dotknięcie Boga, trafiły do egzorcysty. Rozmawiam z jedną kobietą i czuję, że coś jest nie tak. – Chyba musi pani spotkać się z egzorcystą, bo wygląda na to, że ktoś w pani rodzinie zawarł pakt z diabłem. A ona na to: Jeszcze gorzej... I zaczyna opowiadać o duchach, które do niej przychodzą. Nie uważa tego za zło. – Pani jest czarownicą? – Wiedźmą – sprecyzowała. Przyjechała tylko po to, żeby powiedzieć, że Jezus nie jest jej potrzebny. – Wasz Kościół ginie! Nie widzicie tego? – Nie widzimy – odparłyśmy zgodnie. Jedna kobieta powiedziała; trzymam na uwięzi siedem złych duchów. – A może jest odwrotnie? - przerwałam. Hmm, może rzeczywiście? – stropiła się.
Trzecim źródłem depresji są nieuporządkowane relacje z Bogiem: nieprzebaczone sytuacje, grzech, którego nie chcemy zostawić. To przyczółek złego ducha. Najrzadszym przypadkiem depresji, jaki widzieliśmy jest to, co powszechnie uważa się przyczynę załamań: zawirowania życiowe, dramaty, traumatyczne doświadczenia. Na palcach ręki mogę policzyć ludzi, którzy wpadli w depresję z tego powodu. A przyjeżdża tu prawie siedemset osób miesięcznie.
Sobowtór ojca Pio
Kiedyś jeden z naszych znajomych rzucił: – Jesteście zgromadzeniem klauzurowym. Po co wychodzicie do tych ludzi? Odsyłajcie ich do psychologów i psychiatrów. Dajcie spokój!
Bardzo nas to dotknęło. Chciałyśmy rozeznać nasz charyzmat. Przeżywałyśmy trudne chwile. I wtedy siostra Anna troszkę bezczelnie pomodliła się: – Ojcze Pio, widzisz, że nasz spowiednik poszedł do trapistów i zostałyśmy same. Przyślij nam spowiednika, a jeśli nie, to sam przyjdź i nas wyspowiadaj (śmiech). Minęło kilkanaście dni, dzwonek do drzwi. Otwieramy, a tam… ojciec Pio – mniszki wybuchają śmiechem. Okazało się, że to meksykański kapucyn, egzorcysta. Wierna kopia ojca Pio.
Wyszedł z kaplicy bardzo poruszony: Słuchajcie, w Guadalupe Maryja ma żywe oczy, a tu cały Jezus jest żywy! Wiecie, że On błogosławi? Wiemy – przytaknęłyśmy zgodnym chórkiem. A on popatrzył nam w oczy i rzucił: Będą wam mówić: Po co ci ludzie tu przyjeżdżają? Wyślijcie ich do specjalistów. Ale to jest pokusa. Bóg ich przysyła do was, by tu zdrowieli. Z wrażenia nas zatkało.
Demony zwiały
Faustyna proroczo widziała w naszym klasztorze małe dzieci. Dziś śmiejemy się, że możemy założyć przedszkole z dzieci, które miały się nie urodzić. Niektóre matki słyszały od lekarzy: nawet nie próbujcie zajść w ciążę. Nie ma szans. Ale Pan Bóg może wszystko. Przyjeżdża sporo takich „cudownych” maluchów.
Naszym wielkim odkryciem jest to, że Jezus zdobył się na szaleństwo: obiecał, że wystarczy zmówić w czyjejś intencji Koronkę do Miłosierdzia Bożego, by otworzyć dla niego niebo. W „Dzienniczku” Faustyna opisała przejmującą scenę. Trafiła do umierającego człowieka. Zmagał się, cierpiał straszne męki. Wokół jego łóżka zobaczyła wiele demonów. Gdy zaczęła odmawiać Koronkę, wszystkie zniknęły. Chory odetchnął i pogodzony z życiem zmarł.
Gdy nas ktoś obgada, oczerni, albo po prostu wkurzy to mówimy: Oj, poczekaj! Nasza zemsta będzie słodka. Wymodlimy ci niebo! – wybuchają śmiechem mniszki w czerwonych welonach."
Marcin Jakimowicz
niedziela, 30 grudnia 2007
Hermanas
Módl się, a pole obrodzi
Wiosenne przymrozki przeklinali rolnicy w całej Polsce. Ale nie w Rybnie. Na początku widząc zmrożone hektary sadów załamali ręce i narzekali. Ktoś z nich jednak rzucił: Pan Bóg w „Dzienniczku” obiecał, że będzie nam błogosławić. On wszystko weźmie w swoje ręce. Zamyka jedną furtkę, a otwiera drugą. Posadzili koktajlowe pomidorki, kapustę, ogórki, żeby przynajmniej coś urosło. I podziękowali Bogu za to, co się wydarzyło. I stała się rzecz nieprawdopodobna – opowiadają mniszki – Nie dość, że ogórki, kapusta i pomidorki urosły, to wiśnie i truskawki, które miały wyginąć obrodziły bardziej niż w poprzednich latach. Rolnicy się zdumieli. Przyjechali i wołają: dotknęliśmy błogosławieństwa! To ciekawe. Współczesny racjonalny człowiek nie łączy już modlitwy z dobrymi zbiorami. To dla niego dwie różne bajki. Tymczasem już w Księdze Powtórzonego Prawa Bóg zapowiada: „Jeśli pilnie będziesz słuchał głosu Pana, Boga swego, wiernie wypełniając wszystkie Jego polecenia, będziesz błogosławiony w mieście, błogosławiony na polu. Błogosławiony będzie owoc twego łona, plon twej roli, przychówek twych zwierząt, przyrost twego większego bydła i pomiot bydła mniejszego”. Piękna metafora? Wielu ludzi zżymało się słysząc przesłanie Maryi z La Salette. Mówiła pastuszkom, że ziemniaki gniją, bo… ludzie przeklinają Boga. Absurd? Rolnicy z Rybna przekonali się, że nie.
Tylko tyle?
Podjechał autobus. Wysypali się ludzie. To ma być to słynne Rybno? – kręcili głowami. Spodziewali się jakiegoś sanktuarium, albo chociażby cudownego źródełka. – A gdzie pokoje gościnne? – Nie ma. Można przenocować u ludzi w Rybnie. Byli zszokowani widząc szczere pole, drewnianą chatkę i podgryzane przez bobry drzewa. Zaryzykowali, zostali. – Wyjeżdżali już jako rodzina – opowiada siostra Jana – Latem jest łatwiej: możemy rozmawiać na podwórku, w domkach holenderskich. Można się wyspowiadać. Nasz biskup Andrzej Dziuba pozwolił, by spowiadali u nas księża z pobliskich parafii. Przychodzą chętnie. Zimą jest trudniej: zostaje malutki pokój i kaplica.
Gości odwiedzających klasztor wita oparty o drzewo spory Obraz Miłosierdzia. Pod stopami Jezusa napis: I trust in You. – Dostaliśmy wiele takich obrazów z napisami w różnych językach. Pierwszy był właśnie ten. Chcieliśmy poczekać na polską wersję, ale przełożona powiedziała: wieszajcie. Kilka miesięcy później przychodzi grupa pielgrzymów. Wśród nich kobieta z Kanady, jak się okazało w ogromnej depresji. Przetarła oczy: Jezus wita ją po angielsku! Siedziała długo w kaplicy, spotkała się z naszym kapłanem. Wyjechała jako zupełnie inny człowiek.
Artykuł w „Gościu” napędził tłumy – śmieją się mniszki – Nie byłyście na nas złe? – pytam. – Jak można być złym na to, że ludzie garną się do Bożego miłosierdzia? Ten dom zawsze jest otwarty. Zauważyłyśmy, że mnóstwo ludzi wychodzi tu z depresji. W szczególny sposób doświadczyli oni życia duchowego od strony zła i bardzo potrzebują miłosierdzia. Są chłonni. Gdybyśmy podchodziły do życia jako terapeutki, załamałybyśmy ręce: Co z tymi ludźmi robić? Ale gdy kochasz człowieka, to go kochasz zawsze, niezależnie od tego, w jakim stanie przyjdzie. Robisz wszystko, by mógł przytulić się do Jezusa. To cała terapia.
Zaczęło się od Magdy. Zadzwoniła: jestem na skraju wyczerpania nerwowego, mogę przyjechać? Tak! Był dzień odpustu, stragany dochodziły aż do naszego wjazdu. Siostra przełożona mówi: wydaje mi się, że ktoś szuka, krąży… Może to ona? Stanęłam przy bramie – opowiada siostra Jana – Nikogo nie zobaczyłam. Odwróciłam się i wtedy nagle wjechała Magda. Kompletnie załamana. Chciała jechać prosto i huknąć w najbliższe drzewo. Z daleka zobaczyła jednak, że ktoś na nią czeka. Jedenaście lat w kompletnej depresji. Jedno wielkie wycie. Była tak potwornie poraniona wewnętrznie, że wyrzuciła z domu krzyż i portret Jana Pawła II tylko dlatego, że to byli faceci. Posiedziała dwa dni. Dostała ewangelię św. Łukasza, po to, by zobaczyć Jezusa, jako mężczyznę, brata, przyjaciela. Czytała od deski do deski. Wstała i zawołała z błyskiem w oku: Ale facet! Siedziała przy jeziorku i obdzwaniała, kogo się dało: Słuchajcie, spotkałam Jezusa! Odeszła przemieniona. Niczego nie robiłyśmy. Bóg sam działał."
Marcin Jakimowicz
sobota, 29 grudnia 2007
Mniszki
Gdy zajrzeliśmy tu ponad rok temu cud gonił cud. Niewiele się zmieniło. Rolnicy w Rybnie błogosławią ubiegłoroczne wiosenne przymrozki, siostry odwiedza wierna kopia Ojca Pio, mnóstwo ludzi wychodzi z depresji i dotyka Bożego miłosierdzia. A mniszki? Parzą herbatę.
Latem po zielonej łące biegała kura. Takie czupiradło. Nie widać gdzie głowa, a gdzie ogon. U Służebnic Bożego Miłosierdzia w Rybnie, gdzie pioruny rozwalają jesiony, by zakonnice miały drewno na opał, a trąby powietrzne pomagają mniszkom uprzątnąć siano, nawet drób ma niezwykłą historię.
Zbawienne kukuryku
Chłopak siedział nieobecny, skulony. Przywiozła go mama. Opowiadała o problemach z synem. Zamykał się w sobie z dnia na dzień. – Zaczęłam się modlić: Jezu, otwórz tego chłopca – opowiada siostra Jana – I wtedy zapiał kogut. Chłopak podniósł lekko brew. – Lubisz ptaki? – zagadałam. – Tak! – jego oczy błysnęły. Wzięłam go na bok, pokazałam nasz domowy inwentarz. Rozgadał się na dobre. Okazało się, że jest pasjonatem domowego ptactwa. Wstydził się przyznać do tego przy kumplach, którzy rozmawiali tylko o dziewczynach, samochodach i dyskotekach. Bał się, że będą uważali go za dziwaka. Zamknął się w sobie. Otworzył się, został uzdrowiony. W podzięce przywiózł nam parkę czarnych kurek. A to jeszcze nie koniec! Niebawem do jego klasy trafił kolega, który miał identyczne zainteresowania. Znaleźli wspólną pasję. Pan Bóg posłużył się pianiem koguta. A japońskiej kurki już nie ma. Musiałyśmy zrezygnować z kurnika, na jego miejscu stanie skromna kuchnia.
Przytulenie
Gdy półtora roku temu wyjeżdżałem z Rybna usłyszałem; należysz już do rodziny. Każdy, kto tu przyjedzie, wraca. Myślałem, że to tylko miła formułka pożegnania. Ale wróciłem. Służebnice Bożego Miłosierdzia przed siedmiu laty założyły tu klasztor według wskazań świętej Faustyny, która kilkadziesiąt lat wcześniej proroczo opisała, jak będzie wyglądać dom zgromadzenia, jego charyzmat, a nawet codzienne życie. – To przedsionek nieba! – mówią ci, którzy tu przyjeżdżają. Jezus w „Dzienniczku” obiecał wyraźnie: „Duch mój spocznie w klasztorze tym, błogosławić będę okolicę, w której klasztor ten będzie”. I dotrzymuje słowa.
Aż nie chce się wierzyć, że te uśmiechnięte mniszki w czerwonych welonach mają przygotować świat na ostateczne przyjście Jezusa. To również zdanie „Dzienniczka”. Faustyna widziała zgromadzenie w trzech odcieniach: czynnym, kontemplacyjnym i świeckim. – Od czasu waszego artykułu w „Gościu” nasza rodzina świecka bardzo się powiększyła. Należy już do niej ponad 350 osób."
Marcin Jakimowicz
Bobry
Małgosia powiedziała: jedźcie na Mazury. Mam tam domek, nie byłam w nim wprawdzie 20 lat, ale może tam zamieszkacie. Zawiozła nas. Wylądowałyśmy w rezerwacie bobrów. Tylko z małymi torebeczkami i „Dzienniczkiem”. W domu czekała na nas niespodzianka: pościel, porąbane drewno do kominka. Przygotowała je (nie wiedząc o naszym przyjeździe) ciocia Małgosi. Przyjeżdżamy na parking, a tu z samochodu, wysiada jakiś mężczyzna i pyta: Mniszki, coście za jedne? Bo ja jestem ksiądz katolicki (śmiech). Już pierwszego dnia Bóg dał nam spowiednika. Siedziałyśmy każdego dnia przed Jezusem w Najświętszym Sakramencie. Żyłyśmy z dnia na dzień. Jadłyśmy grzyby, maliny i poziomki. Mmmm – siostry oblizują usta.
– Ludzie spod Bolesławca odnaleźli nas i przysłali strasznie dużo ziemniaków. I komórkę, która okazała się potem opatrznościowa. Mieszkałyśmy na Mazurach kilka miesięcy. Do 17 sierpnia. Musiałyśmy wrócić do klasztoru, by podpisać dokumenty o założeniu nowego zgromadzenia: Sióstr Służebnic Bożego Miłosierdzia. Ręka strasznie mi drżała, ale podpisałam. I wtedy zadzwonił kierownik duchowy: Czy siostry zwróciły uwagę na datę? – 17 sierpnia, co w tym dziwnego? – Przecież dokładnie rok temu Jan Paweł II zawierzył świat Bożemu Miłosierdziu! Zatkało nas. Było dokładnie tak, jak mówił „Dzienniczek”: najpierw będzie święto, potem zgromadzenie. Nie wróciłyśmy już do bobrów. Urlop się skończył.
Siostry szukają ruiny
Zaczęłyśmy szukać domu. A miałyśmy bardzo surowe wymagania: po pierwsze miała to być ruina, bez okien i drzwi (Jezus powiedział, że siostry mają mieszkać tak, by nawet ubodzy im nie zazdrościli). Po drugie miało to być blisko kościoła. Po trzecie: w ołtarzu głównym świątyni miał być ukrzyżowany Jezus, Maryja, Jan i dodatkowo dwaj aniołowie. Nie ma co, ładne wymagania (śmiech). Tak pisała Faustyna. I tak musiało być. I kropka. Opisała każdy detal. Był jeden malutki problem: nie zostawiła adresu.
Dostawaliśmy wiele propozycji. Ze Lwowa, z Niemiec (ogromny klasztor), ze Stanów. Małgosia wywiozła nas na Zamojszczyznę. Dawała tyle hektarów, ile chciałyśmy. Roztocze, bajka. Mały domek w ruinie, zgadza się! A gdzie jest kościół? Osiem kilometrów stąd. – Oj, to nie tu. – Ale ja wam dołożę jeszcze samochód – prosiła. Odmówiłyśmy. Chyba się obraziła. Ale po roku zrozumiała, o co nam chodziło.
Jezu, szukaj dalej! I wtedy ktoś zadzwonił na komórkę. Piotr – nasz znajomy ksiądz z Rzymu. Pojechałyśmy z nim do naszego kierownika duchowego, księdza Franciszka Bogdana. Otworzył nam drzwi i z miejsca zapytał: A ksiądz, jak może im pomóc? Piotra zapowietrzyło: No nie wiem, wyjeżdżam do Rzymu, a jutro mam spotkanie z biskupem. Mogę coś wspomnieć – zaczął się tłumaczyć.. – Z jakim biskupem? – Łowickim, Alojzym Orszulikiem. I wtedy okazało się, że to bardzo dobry przyjaciel ks. Bogdana. Ale on nigdy sam do niego w naszej sprawie nie zadzwonił. Nie chciał niczego załatwiać po znajomości. Pokornie czekał, aż wypełni się czysta wola Boża.
Przyjeżdżamy do kurii. Trzy wystraszone siostry. A tu drzwi otwarte na oścież. Biskup, kazał otworzyć wszystkie, byśmy nie zabłądziły. Wyszedł, z miejsca zapakował nas do samochodu i wywiózł do Rybna.
Jota w jotę
Dom w ruinie, bez drzwi i okien, pokrzywy większe od nas. Zgadza się. Kościół tuż obok. Zgadza się – A pod jakim wezwaniem? – Świętego Bartłomieja. Zrzedły nam miny. – To chyba nie tu – szepnęłam biskupowi. Zobaczył nas miejscowy proboszcz. Zdziwił się widząc biskupa spacerującego po polu z trzema dziwnymi mniszkami. – A może siostry, wejdą do kościoła? – zaprosił. – Dobrze – odpowiedziałam, ale pomyślałam: Po co oglądać świętego Bartłomieja w głównym ołtarzu? Wchodzimy, a tu w centrum ukrzyżowany Jezus, Maryja, Jan. A nad nimi dwaj aniołowie. Ołtarz zamówił przed wojną jakiś dziedzic. Miał fanaberię, ściągnął go aż z Włoch. I to ten ołtarz ujrzała w swym proroctwie Faustyna.
– Co wtedy czułyście? Płakałyście? – pytam siostry Scholastyki, która jako jedyna może wychodzić na zewnątrz klasztoru. – Każda chyba coś innego. Ogarnął nas ogromny pokój – opowiada.
– Trafiłyśmy tu 29 września, w dzień Michała Archanioła. Przypomniałyśmy sobie, że Jezus obiecał Faustynie, że da nam właśnie Michała jako opiekuna. Hurra! Znalazłyśmy dom z „Dzienniczka”! Zamieszkałyśmy w zrujnowanej plebani. I ta nazwa: Rybno. Jak symbol chrześcijaństwa.
Mieszkamy tu już piąty rok. W centrum Polski, na skrzyżowaniu dróg północ–południe, wschód–zachód. A czerwone welony? To kolor męczeństwa, krwi. Faustyna dokładnie napisała, co nas czeka: prześladowanie, niezrozumienie, cierpienie.
piątek, 28 grudnia 2007
Jezus Zyje!
Tekst: Marcin Jakimowicz
– Byłyśmy już wyczerpane przerzucaniem siana. I wtedy westchnęłam: Panie Boże, świętym pomagałeś, a nam nie pomożesz? I wtedy na bezchmurnym niebie zjawiła się trąba powietrzna. Zlecieli się ludzie z okolicy. – Co to jest? Jak w amerykańskich filmach! – zawołał sąsiad. – Pan Jezus nam siano przerzuca – uśmiechnęłam się. – Ale dlaczego na mój dach? – zdziwił się.
Leje jak z cebra. Nie widać nic na odległość dwóch metrów. Ale gdy zajeżdżamy do Rybna za Sochaczewem grzeje słońce. Zielone łąki, ptaki, krowy. Stara plebania. Zza chwiejącego się płotu macha do nas uśmiechnięta od ucha do ucha mniszka w czerwonym welonie. – Zapraszam: Pan Jezus już na was czeka – siostra Jana otwiera drzwi kaplicy. Niepewnie przekraczamy próg. Wchodzimy do skromniutkiego domku. Jeszcze nie wiemy, że i niespotykany ubiór zakonnicy i wystrój domu widziała już w proroctwie przed II wojną światową siostra Faustyna. – Jesteśmy w niebie – rzuca Józek. I nie myli się.
Teraz wymyślaj!
Na początku było słowo. W 1935 roku Faustyna Kowalska ujrzała Jezusa, który zażądał: „Pragnę aby zgromadzenie takie było”. Zakonnica szczegółowo opisała charyzmat przyszłego zakonu (wypraszanie Miłosierdzia Bożego dla świata), ubiór mniszek (czerwone welony i płaszcze, białe habity), a nawet proroczo przewidziała jak będzie wyglądał ich dom. Napisała też regułę. Pisała o trzech odcieniach zgromadzenia: czynnym, klauzurowym i grupie świeckiej. Umierała w przekonaniu, że nie zrealizowała Bożego planu. Dopiero jej spowiednik ks. Michał Sopoćko założył Zgromadzenie Sióstr Jezusa Miłosiernego. Siostry zamieszkały w Myśliborzu. I tu zaczyna się opowieść zapierająca dech w piersiach.
Kilkadziesiąt lat po śmierci Faustyny kilka kobiet (nie wiedząc kompletnie o sobie) zaczęło szukać opisanego w „Dzienniczku” zakonu klauzurowego. Nigdzie go nie znalazły, trafiły więc do Myśliborza – zakonu czynnego. – Przychodziłyśmy z zastrzeżeniem, że chcemy za klauzurę. Przyjęto nas, choć zazwyczaj nie przyjmuje się sióstr przychodzących z zastrzeżeniem – opowiada Gertruda Kamieńska. Powiedziałyśmy sobie: będziemy czekać. Nawet do końca życia. A nuż Bogu potrzebna jest tylko nasza modlitwa i pragnienia? A może zgromadzenie powstanie po naszej śmierci? A tu Pan Jezus zrobił nam kawał: założył je przez nasze ręce.
Zaczęło się od cudu. Nasi kierownicy duchowi: jezuita, redemptorysta, palotyn i dwóch księży diecezjalnych (często nie znali się nawzajem) tego samego dnia i o tej samej godzinie niezależnie od siebie powiedziało każdej z nas: może siostra zdecydować się na życie za kratami.
Początkowo myślałyśmy, że nowa wspólnota powstanie na łonie starej, ale coraz mocniejsze było wezwanie do założenia osobnego zgromadzenia. Wyjechałyśmy koło Bolesławca. Dwa i pół roku uczyłyśmy się życia jako mniszki klauzurowe. Próba powiodła się. Wróciłyśmy. I wtedy przyszły trudne dni. Decyzja o utworzeniu nowego zgromadzenia to było szaleństwo – z ust siostry Gertrudy znika uśmiech – Nie chcę mówić o szczegółach. Wystarczy powiedzieć, że nasz kierownik duchowy, widząc, w jakich bólach powstaje przewidziany przez Faustynę zakon powiedział: Nie sądziłem, że jeszcze dziś Bóg prowadzi ludzi taką drogą krzyżową.
Władze zakonne też się zgodziły. To był skok w ciemność. Był 25 maja 2001 r., a już 26 musiałyśmy wyjechać. Ale dokąd? Powiedziałam: Panie Boże, teraz coś wymyślaj! I wtedy zadzwoniła Małgosia.
Kiedyś pomogłyśmy jej wyjść z dołka. Chciała się z nami spotkać. Ale jutro nas już tu nie będzie – powiedziałyśmy. – To przyjedźcie do Warszawy.
Miałyśmy tylko kanapki i pieniądze na bilet w jedną stronę. Wysiadłyśmy na Dworcu Centralnym. Cztery małe, ubrane na czarno siostry. Miałyśmy habity jeszcze poprzedniego zgromadzenia. Wiedziałyśmy jedno: skoro to plan Jezusa, On przygotuje wszystko. Co ciekawe Faustyna na swej drodze też musiała zahaczyć o Warszawę… I wtedy przypomniałyśmy sobie: dziś jest Dzień Matki. Maryja jest z nami. Odetchnęłyśmy z ulgą.
czwartek, 27 grudnia 2007
Osiolek
P.s 24.12 mialem pasterke o 18.00 w jednej z naszych dojazdowych kaplic. Dojazd kiepski, bo wlasnie rozpetala sie straszna burza i runal wielki deszcz. Juz z gory wiedzialem, ze bedzie malo ludzi, jak leje to nikt nie wychodzi z chalupy. Mialem fuksa przyszlo piec osob. Zrobilo sie ciemno i lalo okrutnie, wiec odprawialem Eucharystie przy swieczce, ktora wiatr cochwile gasil. Nesamowite wrazenie ubogosci Betleemu! Poznij pojechalem do drugiej kaplicy, po wielkim blocie, ale tam to juz nikt nie przyszedl. Ludzie tutaj nie sa wcale przyzwyczajeni do swietowanie Bozego Narodzenia w kosciele, bo przez kupe lat nie bylo ksiedza, nie mial kto odprawiac mszy. Ich pasterka wyglada tak, odmowial rozaniec przy szopce i fin. Nie ma tu tradycji wspolnej wieczerzy wigilinej, zyczen, jedynie jak ich stac to na kolacje jedza nadziewanego indyka i se mocno popija. 26.12 jak dzis, to juz normalny dzien pracy. Potrzebujemy kupe lat, aby chodz troche ich przekonac do prawdziwego swietowania Narodzin Jezusa.
poniedziałek, 24 grudnia 2007
Narodziny
niedziela, 23 grudnia 2007
Znaki
Achaz tak naprawdę nie chciał znaku od Pana. Może chciał, ale wstydził się poprosić. Nie oczekiwał znaku od Pana, a i tak go dostał.
Tak naprawdę to Pan nie czeka na to, czy chcemy jego znaków, czy też nie...
czy mamy odwagę o nie prosić czy też nie...
I tak nam je daje...
Tylko... czy mamy otwarte oczy?
sobota, 22 grudnia 2007
Własność Pana
Bardzo często w duchackim slangu pojawia się takie wezwanie ”oddaj to Panu”. Historia Samuela pokazuje, że Pan traktuje na serio nasze słowa i na serio bierze nasze obietnice.
Mam to szczęście, że na własnej skórze mogłem się o tym przekonać. Wielu zdarzeń w moim życiu nie rozumiałem, choć często zastanawiałem się nad dziwnym splotem i nad wspaniałą reżyserią. Wszystko stało się jasne, kiedy tuż przed ślubami wieczystymi dostałem list od Mamy, w którym napisała mi, że kiedy chodziła ze mną w ciąży, już wtedy oddała mnie Panu. Powiedziała Mu: Jeśli to będzie chłopiec – pragnę, aby był Twoim sługą jako kapłan.
Pan przyjął, to co sam wcześniej dał.
Dziś jednak nie wystarczy ten gest. Ten gest oddania musi być przeze mnie powtórzony. Musi to być również mój gest.
Powtórzyłem go zatem w dniu swoich ślubów.
A teraz? Czy mogę powiedzieć, że całkowicie należę do Pana?
Każdego dnia widzę Jego wielką delikatność w sięganiu po to, co jest Jego. Cały czas – za każdym razem się pyta – czy chcesz?I jeszcze raz widzę wyraźnie prawdziwość słów św. Pawła:
„Raz wybrawszy wciąż wybierać muszę."
Maratończyk
Wczoraj ja biegłem, a dziś czytamy, czy też słyszymy o tym, że Pan biegnie...
„Biegnie przez góry, skacze przez pagórki...”. A wszystko po to, żeby tylko Cię dogonić.
Biegnie co tchu... „Ściga ludzi swoim miłosierdziem...” - jak to kiedyś powiedział
do s. Faustyny.
I co napotyka? Mur. Wysoki mur, kóry sobie człowiek postawił, by odgrodzić się od Boga.
Bóg jednak nie daje za wygraną. „Oto stoi za naszym murem, patrzy przez okno, zagląda przez kraty.”
Patrzy na Ciebie i czeka... czeka na najmniejszy i najbardziej delikatny sygnał od ciebie. Czeka że się odezwiesz, że dasz znać, że juz nie chcesz dalej przed nim uciekać. Czeka, że zakopiesz swój topór wojenny i wywiesisz białą flagę...
W końcu postanowił się odezwać... Powstań ! Powstań... i choodź ! Pójdź !
„Zima się już skończyła – mam przynajmniej taką nadzieję..., że ta nasza zimna wojna jest już za nami. Mam nadzieję, że to twoje lodowate, skamieniałe z zimna serce – wystarczająco nagrzałem swą miłością....”
W twoim sercu widzę już kwiaty... Ty może jeszcze ich nie widzisz, ale JA je widzę... Ja Cię widzę już teraz takiego, taką, jak będziesz wyglądać, kiedy znów przyjdę... by zabrać Cię do domu. Ojciec nie może się już ciebie doczekać.
Może twoje serce dziś jeszcze jest jak ziemia spękana... nic na niej nie rośnie (a raczej prawie nic). Kiedy ty spałeś (-aś) ja zasadziłem w Twoim sercu nasiona pięknych kwiatów (cnót), a potem dałem deszcz... Podlałem je... i powoli rosną...
A teraz... zabierzemy się za winnice... Nadszedł czas przycinania... Trochę to bolesne, ale jakze bardzo potrzebne..."
Głos synogarlicy juz słychać... Duch już się zbliża. Jak przyjemnie słyszeć szum Jego skrzydeł...
Pan przechadza się na skrzydłach wiatru... (Ps 104, 3).
Skąd nagle wziął tu Duch?
On zwykle pojawia się NAGLE – nagle i niespodziewanie.
To pewnie przez Maryję – Ogrodniczkę Serc. Przyszła z konewką Ducha, by podlać kwiaty, które zasiał Pan. Gdzie jest Maryja tam zawsze jest Duch Święty (św. Alfons Liguori). Maryja przyciąga Ducha Świętego. Jest jak magnes.
Bez Ducha nie ma owoców. Bez Ducha nie ma nawet zalążków owoców. Duch daje życie.
Gołąbko ukryta... „daj mi usłyszeć swój głos.”
Maryja ukrywała się w Nazarecie, posłuszna słowu: „Skryj się na małą chwilę !” (Iz 26, 20).
Maryja się ukrywa, ale i Duch się ukrywa. Pozostaje w cieniu... Chce pozostawać w cieniu.
„Spraw, abym ujrzał Twoją chwałę...” – tak modlił się Mojżesz, a Pan mu odpowiedział: „Nie będziesz mógł oglądać mojego oblicza, gdyż żaden człowiek nie może oglądać mojego oblicza i pozostać przy życiu...” (Wj 33). Muszę przyznać, że długo nie rozumiałem tych słów. Dlaczego tak jest ? Dlaczego tak to Pan zrobił, że ci, którzy chcą widzieć Jego „twarz” - nie pozostają przy życiu.
Zrozumiałem to wiele lat później, a w sumie dopiero niedawno, kiedy próbowałem patrzeć na słońce. Ty tez już kiedyś próbowałeś ? Niezły sposób żeby zepsuć sobe wzrok... Człowiek nie może wytrzymać tego blasku, jego oczy nie mają takiej zdolności... choć próbują patrzeć na nie z tak wielkiej odległości...
A jednak... Franciszek się tym nie przejmował. Wołał ile miał tylko sił: „Ukaż mi, Panie swą twarz !”
Modlił się tak długo, aż ten Bóg, który był tak daleki, stał się Bogiem bliskim, bardzo bliskim.
Chciał zobaczyć twarz Boga... I zobaczył ją w twarzy ubogich i trędowatych, tych którymi świat gardzi.
Matka Teresa też ją zobaczyła. Dlaczego ? Bo wzięła na serio słowo Boga !
Nie inaczej było z Franciszkiem, który wołał tak długo i cierpliwie, aż usłyszła słowo od Pana.
Nie szukał jednak cudowności, ale wziął na serio to słowo, które usłyszał w kościele.
Pogoń się skończyła... Bóg już go dogonił. Dogonił go, bo Franciszek przestał uciekać, a zaczął tesknić za Bogiem ! Zaczął tęsknić za Bogiem i zaczął Go szukać ! Idź i ty czyń podobnie !
P. s.
A Bóg dalej biegnie... i ściga ludzi swoim miłosierdziem. Czy pozwolisz się dogonić ?
Nie uciekaj już... Nie jesteś Forest
czwartek, 20 grudnia 2007
Don´t be afraid
Zastanawiałem się skąd u mnie takie przypuszczenia, że to słowo - czy tez te słowa - pojawiają się najczęściej... Kiedy dziś rano biegłem przez Adwent (czyli raz jeszcze wróciłem do słow, jakie Pan daje nam w tym czasie - od I niedzieli Adwentu aż po dziś dzień - poznałem odpowiedź. Po prostu te wszystkie czytania, które słyszeliśmy, to Słowo, które dostało się do naszych serc - wytwarza w nas taki klimat pokoju... pewność pomocy od Pana oraz głębokie przekonanie, że On żyje i o każdym z nas pamięta. Moze nie posyła anioła, by Ci o tym powiedział, ale wiedz o tym, że to prawda - Bóg pragnie dla Ciebie przyszłości wspaniałej. Nikt Mu nie dorówna w zamiarach, jakie ma z nami... (Ps 40) . Choćbyś był, jak spękana ziemia, choćbyś był jak pustynia, na której prawie nie ma życia... nie lękaj się – to nie jest koniec.
Jak czytamy w Piśmie – „nie ma dla Pana problemu żadnego, by z grzesznika zrobić świętego...” (tu akurat podajemy to zdanie w naszej A&D-owskiej wersji - to cytat tekstu jednej z najnowszych piosenek. Jest ono parafrazą podobnie brzmiącego zdania ze Starego Testamentu).
Jeśli podczas tego Adwentu odkryłeś, że jesteś słaby i nędzny – nie bój się. To ważny dzień w Twoim życiu – bo poznałeś prawdę o sobie. Nie uciekaj przed nią i nie bój się Jej.
Nie uciekaj przed Jezusem ! Nie bój się spotkania z Nim !
Nawet jeśli przez długie już lata uciekałeś przed Nim.
Nie bój się Go!
P. s.
Bardzo przepraszam, że wczoraj nie było posta, ale wiecie- mamy teraz gorący czas - dużo spowiedzi itd. Ponadto wynika to tez z niedomówienia i czekania jeden na drugiego.
Sorki i dzięki za wyrozumiałość.
poniedziałek, 17 grudnia 2007
Lew Judy gotowy do skoku
Jezus - "Lew Judy' nie chce Cię zjeść, ani ograbić... Choć chce Cię zdobyć, chce byś był Jego zdobyczą, chce zdobyć twe serce.
Nie czyni tego siłą fizyczną, ale siłą miłości... a miłość szanuje wolność... do tego stopnia, że wielu nie przejmuje się zabiegami Jezusa o ich serce... "ośmielają się Go drażnić...", jak to słyszymy w pierwszym czytaniu.
A Król czeka... czeka na to, że za Nim zatęsknisz i pozwolisz się uwieść Jego Miłości.
niedziela, 16 grudnia 2007
Lukanie
sobota, 15 grudnia 2007
Remont
piątek, 14 grudnia 2007
Nici
czwartek, 13 grudnia 2007
Jezu, trzymaj mnie...
Przeżywamy teraz okres Adwentu, który nam uświadamia, że z każdym dniem coraz bliżej jesteśmy tego dnia - dnia Jego przyjścia ("dzień, kiedy przyjdzie ten dzień...?"). I wydaje się, że to spotkanie z Panem jest dopiero przed nami. Wydaje się, że dopiero na Niego czekamy...
A On dzis nam mówi - już tu jestem, "trzymam Cię za rękę" (zwłaszcza po czesku to tak brzmi, nie: "ująłem Cię za prawicę", ale: "držim tě za ruku"), a po polsku: "ująłem cię za prawicę". Nie zawsze od razu czujemy Jego Obecność - zwłaszcza w tych ciężkich chwilach.. Czasem dopiero z perspektywy czasu to zobaczymy, jak w słynnym opowiadaniu o śladach na plaży wzdłuż oceanu.. Tak tez było w życiu św. Augustyna. Po latach napisze: "Byłeś wtedy tak blisko mnie, kiedy ja byłem daleko od Ciebie". Ja także pamiętam ze swego życia różne chwile, kiedy mogłoby się wydawać, że Bóg o mnie zapomniał, a dziś, po latach widzę, jak mocno wtedy trzymał rękę (mocno, ale nie twardo) i jak bardzo był blisko. I powiem Wam tak, jak powiedziałem dziś na końcu kazania: "Gdyby mnie wtedy nie trzymał nie stałbym tu dziś przed Wami jako kapłan Boga Najwyższego." I za to Mu chwała, za to, że był blisko od pierwszych mych chwil, aż po dziś... Chwała Panu !
środa, 12 grudnia 2007
Pora!
wtorek, 11 grudnia 2007
Owce
poniedziałek, 10 grudnia 2007
Dach
SEKRET CZTERECH, pomysl!
niedziela, 9 grudnia 2007
Siekiera
sobota, 8 grudnia 2007
Proch
piątek, 7 grudnia 2007
Slepi
czwartek, 6 grudnia 2007
Tankowiec
A kto jest kapitanem twojego statku?!
środa, 5 grudnia 2007
Czas
Bog chce wkroczyc w twoje spacerowanie, tak jak wkroczyl z moca w zycie Abrahama, szczegolnie, w tym momencie, kdy juz mial wyciagnieta reke z nozem nad swoim kochanym i jedyny synem. Aby przezyc moc spotkania z Panem, ktore przemienia trzeba ufnosci. Nic nowego, znasz to. Bog tez ma swoj sekret:) Wiesz kiedy wkracza Bog z moca, w ostatniej sekundzie, dlaczego?, taki jest Jego styl:) Gdy ci sie wydaje, ze Bog spakowal swoj plecaczek i poszedl w gory, albo jest na koncercie Tymka, wiec cie nie slyszy, PAMIETAJ, ostatnia minuta tez ma 60 sekund!!!
Trzymcie sie, blogoslawie!!!
P.S Badz wierny do konca, szczegolnie w modlitwie, do ostatniej seku........
Jedzonko ....
Wiemy też, że Jezus, Dobry Pasterz każdego dnia "zastawia dla nas stół - obficie" (Ps 13) i czeka na nas przy tym stole, aby nas posilić na drogę. Ostatnio, wyprowadzając pouczenie ze słowa, które teraz Pan nam daje zachęcaliśmy do częstego korzystania z sakramentu pokuty, a dziś idąc dalej - zachęcamy do częstego uczestnictwa w Eucharystii i do częstego przyjmowania pokarmu ze stołu Jego słowa oraz ze stou chleba, w którym Pan się skrywa.
P. s.
Gdy jesteśmy przy Ps 13, świetną, choć skróconą interpretację tego Psalmu daje Papież w swej nanjnowszej encyklice: "Spe salvi". Oto ten fragment:
«Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego [...] Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną» (Ps 23 [22], 1.4). Prawdziwym pasterzem jest Ten, który zna także drogę, która wiedzie przez dolinę śmierci; Ten, który nawet na drodze całkowitej samotności, na której nikt nie może mi towarzyszyć, idzie ze mną i prowadzi mnie, abym ją pokonał. On sam przeszedł tę drogę, zszedł do królestwa śmierci, a zwyciężywszy śmierć, powrócił stamtąd, aby teraz towarzyszyć nam i by dać nam pewność, że razem z Nim można tę drogę odnaleźć. Świadomość, że istnieje Ten, kto również w śmierci mi towarzyszy i którego «kij i laska dodają mi pociechy», tak że «zła się nie ulęknę» (por. Ps 23, 4), stała się nową «nadzieją» wschodzącą w życiu wierzących. (Benedykt XVI, Spe salvi 6). Dla lepszego zrozumienia dobrze jest przeczytać sobie cały - niedługi rozdział 6 -sty.
Zachęcamy do częstego przyjmowania pokarmu z rąk Pana: pokarmu słowa i Eucharystii.
wtorek, 4 grudnia 2007
Przyjaciele Pana
W dzisiejszej Ewangelii słyszeliśmy o tym, że mogą cieszyć się prostaczkowie z tego, że Pan odkrywa przed nimi swe tajemnice - tzn. że traktuje ich jako swych przyjaciół. Prostaczkowie czyli ludzie, którymi inni pogardzają, to ci, którzy może nie posiadają zbyt wielu talentów i nie są zbyt elokwentni... Właśnie dla nich Pan zatrzymał swe najbardziej skryte tajemnice. Spójrzmy np.: na św. Jana Vianeya, czy też na s. Faustynę. Mieli ogromne trudności by skończyć normalne szkoły, a to właśnie do nich przyszedł Pan i przez nich mówił - przez nich dał się poznać światu.
Oni w całej swej pokorze potrafili rozpoznać Jego przyjście... Bo najważniejsze widzi się sercem. Najważniejsze skryte jest dla oczu.
Wiemy, że w tym wszystkim nie chodzi tylko o ubóstwo materialne, ale zwłaszcza o ubóstwo duchowe, czyli o tę naszą małość, z którą tak nie potrafimy wytrzymać.
Odkrywajmy wciąż pokorę Boga, który wybiera to, czym świat gardzi. Oczekujmy na Jego przyjście.
Nie chodzi o to, by poprzestawać na małym, ale o to, by nie załamywać się z powodu swej nędzy i swego ubóstwa, bo właśnie tam przychodzi Pan, aby zaprowadzić Cię do domu....
poniedziałek, 3 grudnia 2007
Kto więc..?
Na wielu miejscach Pisma Świętego ta sprawa jest stwierdzona jasno. Już Abracham usłyszał: "Słóż Mi i bądź nieskalany!" Wiemy, że Izraelici nieraz próbowali przechytrzyć Boga - próbując Mu ofiarować zwierzęta skażone, czy też chore. Myśleli, że Bóg tego nie widzi, a On po prostu czekał cierpliwie, aż któregoś dnia im to wytknął.
Kiedy Jezus mówił o swoim Królestwie, mówił również o szatach godowych - na ucztę wejdą tylko ci, którzy będą mieć godową szatę. A w Apokalipsie czytamy o rzeszy świętych, że są odziani w biale szaty.
Na gmachu wadowickiego gimnazjum jest napis, który późniejszy Papież, jak i Jego gimnazjalni koledzy znali na pamięć (po łacinie !). Jego polska wersja brzmi: "To, co czyste podoba się niebiosom ! Chodźcie i nabierajcie wodę czystymi rękami".
O czystości, jak i o oczyszczeniu, o obmyciu brudu, możemy dziś przeczytać w pierwszym czytaniu. W swoim któtkim zakonnym i kapłańskim życiu bardzo mocno doświadczyłem, jak ważną sprawą jest czystość serca. Dzięki niej mocniej odczuwam jego Obecność i Jego działanie i lepiej słyszę Jego głos.
To prawda, że "jesteśmy jak małe dzieci, które dopiero uczą się chodzić i co chwila upadają" (A&D), nie mniej Pan cały czas czeka na nas, aby wybielić nasze szaty. Ci, którzy stoją dziś przed Nim są obleczeni w białe szaty. Na innym miesjcu Apokalipsy czytamy o nich, że "płukali swe szaty we Krwi Baranka". W jednym z przypisów do tego fragmentów znalazłem wyjaśnienie, że chodzi tu o spowiedź.
W Adwencie - czekamy na Pana, ale i to On czeka na nas. Nie zapominajmy o tym i nie zwlekajmy ze spowiedzią. Chodźmy w czystych szatach - często je płucząc w Jego Krwi.
P. s.
Jak już wcześniej zapowiadaliśmy, będziem się starali w czasie adwentu, by teksty w blogu pojawiały się codziennie, już dziś widzę, że będzie to trudne, jako, że jak widać Darek zninął, ale wierzę, że wkrótce znów się pojawi (mają tam częste problemy z internetem), a ja np, dziś wyjeżdżam na 2 dni. Nie mniej jednak zrobimy wszystko, by teksty ukazywały się codziennie, choć tak jak teraz: może się niekiedy wyjątkowo zdarzyć, że pojawi się ich kilka na raz z małym opóźnieniem.
Jutro pomodlę się za Was u Maryji na Jasnej Górze !
Adwent´2007
Podobne wezwanie słyszeliśmy w dzisiejszej liturgii. Dokładnie brzmiało:
"Chodźcie wstąpmy na górę Pana, niech nas pouczy o swych drogach",
a w Psalmie śpiewaliśmy o tym, że chcemy z radością iść do domu Pana.
Dobrze w tym Psalmie jest powiedziane:
"Już stoją nasze stopy w Twoich bramach Jeruzalem !", bo tak naprawdę - od momentu, gdy Jezus umarł za nas na Krzyżu i wstał z martwych, jak również od momentu naszego chrztu św., możemy powiedzieć, że już jesteśmy na przedmieściach Niebieskiego Jeruzalem. Teraz tylko trzeba dojść do pałacu Króla...
W czasach Abrachama i później ludzie Wschodu mieli zwyczaj wchodzić na górę, gdzie często stawiali ołtarze i świątynie, czasem pamiątkowy obelisk, i tam właśnie się modlili. Sądzili, że będąc na górze są bliżej Boga. Również Jezus szanował ten zwyczaj i często wchodził na górę,
aby się modlić. Wiedzieli, że kiedy szedł na górę - to znaczy, że idzie się modlić.
W trzeciej tajemnicy fatimskiej, która przez długie lata była zakryta, Kościół jest przedstawiony jako wspólnota ludzi, również i męczenników, którzy pod przewodnictwem swych pasterzy wspinają się na górę, na której szczycie stoi kryż.
Wspinanie się na górę jest związane z dwoma rzeczami: z jednej strony z trudem, a z drugiej strony: z zapierającymi dech widokami. I te 2 rzeczy zostają z tego obrazu: trud, jak i to, czego "ani oko, ani ucho nie widziało - jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują."
Dziś jednak nie potrzebujemy wspinać się na górę, aby być bliżej Boga. To On Sam zniża się i schodzi do nas. Uczynił to poprzez swoje Wcielenie, a także, jak mówi św. Franciszek (tym razem ten z XIII wieku) : "uniża się co dzień, kiedy zstępuje do nas na ołtarzu", a możemy i dodać uniża się jeszcze bardziej, kiedy schodzi na samo dno naszej nędzy, w sakramencie pojednania.
Nie musimy wstępować na górę, to Bóg schodzi do nas !!!
Do nas tylko należy - otworzyć Mu drzwi swego serca, bramę. Im mocniej ją przed Nim zamknęliśmy, tym więcej trudu trza będzie teraz, by ją otworzyć... Nie bójmy się tego trudu ! Jezus odwalił wielki kamień, który był przy Jego grobie, poradzi sobie i z nie-takimi ciężarami. Nie ma takiego ciężaru, którego by nie uniósł. I tak naprawdę: nie ma takiego kamienia, którego by nie mógł podnieść !!! Tylko... pozwólmy Mu na to !!!
niedziela, 2 grudnia 2007
św. Franciszek XX wieku
Wczoraj była rocznica męczeńskiej śmierci bł. Karola de Foucalda. Muszę się przyznać, że dopiero całkiem niedawno Go poznałem. Zaczęło się od wizyty w antykwariacie, gdzie kupiłem starą, ale bardzo dobrą biografię Karola.W sumie bardzo ciekawy kolo... Po burzliwej młodości, zmienił się nie do poznania. Zostawił ziemskie bogactwo, by stać się ostatnim z ostatnich.
Bardzo mocno polecam Wam historię jego życia. Niedawno minęło 100 lat od jego śmierci (w sobotę minęło dokładnie 106 lat !), a dopiero przed dwoma laty przeżywaliśmy radość z jego beatyfikacji. Dla mnie osobiście jest Franciszkiem XX w., (a Matka Teresa z Kalkuty - Klarą).
Historia jego życia z pewnością posłużyła, by jako świetny scenariusz do filmu. Spróbuję może króciutko o nim napisać:
Urodził się we Francji, w Strasburgu, 15 września 1858, w rodzinie arystokratzcynej. Wcześnie, bo w wieku 6 lat stracił oboje rodziców. Po ich śmierci - oddany na wychowanie dziadkowi (emerytowanemu półkownikowi wojskowemu). Otrzymał katolickie wychowanie: przyjął sakrament chrztu św. , był u pierwszej Komunii Świętej, a także chodził do szkoły jezuickiej, z której zresztą został później wydalony. No właśnie... i tu się zaczyna opowieść o Karolu - łobuzie... :) Był rozrzutnym młodzieńcem, żył swawolnie. W wieku 18 lat zostaje przyjęty do armii ( Akademia Wojsk Lądowych). Co zresztą nie miało większego wpływu na zmianę życia - żył podobnie jak dawniej - rozrzutnie i swawolnie, może nawet żył jeszcze bardziej swawolnie niż wcześniej, kiedy to po uzyskaniu pełnoletności i po śmierci dziadka - przejął majątek. Po ukończeniu ze złymi wynikami akademii udaje się w randze podporucznika do Algierii. Nie pobawił tam długo - kilka miesięcy później zostaje wydalony z armii - za złe prowadzenie (miał kochankę, która za nim jeździła).
No i... co? Podobnie jak to było w życiu świętych, ktoregoś dnia nastąpił przełom. Karolek zaczął sie zmieniać.... Przeczytał w gazecie o tym, że źle się wiedzie jego kumplom z wojska - po wybuchu powstania Bou Amama w Algierii . Jedzie więc do nich. Na swoją prośbę zostaje ponownie wcielony do armii (z niższą rangą). Bierze udział w kampanii w południowym Oranie i wsławia się bohaterską postawą, za co zostaje odznaczony.
Monotonia jego życia skłania go do podjęcia nauki języka arabskiego islamu. To staje się dla niego objawieniem. Przeżywa duchowe zniechęcenie swawolnym życiem. Spragniony głębszego poznania cywilizacji arabskiej, Karol de Foucault prosi wtedy o urlop z armii. Gdy go nie dostaje, podaje się do dymisji. W marcu i maju tego roku przygotowuje się do wyprawy do Maroka. Podejmuje podróż do tego kraju, przemierzając pustynię od czerwca 1883 do maja 1884. Musi udawać Izraelitę, ażeby móc podróżować nie wzbudzając ciekawości. Ten wybieg jednak zmusza go kolejnego wysiłku - musi nauczyć się hebrajskiego. Trzeba przyznać, że do tej wyprawy przygotowywał się porządnie: zaczyna poszerzać swoją wiedzę z geografii, jak napisałem: uczy się języków: islamskiego i hebrajskiego, a także... - jako że pomysł wyprawy nie za bardzo spodobal się rodzinie, więc by zdobyć pieniądze potrzebne na podróż, podejmuje pracę. Wszyscy, którzy go znali - są bardzo zaskoczeni - tą nagłą zmianą. Pracuje za wiele mniejscze pieniądze, niż te które wcześniej potrafił stracić za jeden wieczór...
Podróż odbyl szczęśliwie, przywożąc z niej wiele wrażeń, a także wiele cennych informacji o Maroku, które zresztą później opublikował. Otrzymal za nie nagrodę - w postaci złotego medalu Towarzystwa Geograficznego w Paryżu. Wraca do Francji. Życie paryskie jednak go nudzi. Ponownie udaje się do Algierii, gdzie zakochuje się w młodej kobiecie, Marie-Marguerite Titre. Jednak nowa podróż po pustyni Magrebu decyduje o jego życiu uczuciowym: wybiera w sposób ostateczny celibat.
No i wreszcie... zaczyna szukać Boga. Przeprowadza się do Paryża na ulicę Miromesnil 50, blisko kościoła pod wezwaniem św. Augustyna. Podczas długich modlitw w tym i innych kościołach powtarza modlitwę: "Boże mój, jeśli istniejesz, spraw, abym Cię poznał". W swoich religijnych poszukiwaniach interesuje się islamem, ma też zamiar odbycia lekcji religii katolickiej. 29 lub 30 października 1886 roku natrafia w kościele św. Augustyna na wikarego ks. Huvelin, z którym podejmuje rozmowy na tematy religijne. Znany jako charyzmatyczny spowiednik ks. Huvelin nakazuje Karolowi natychmiastową spowiedź i przyjęcie Komunii św. Jest to początek trwałego nawrócenia Karola i rozpoczęcia życia wiary. Od tego czasu prowadzony jest duchowo przez ks. Huvelin, który aż do jego śmierci pozostał kierownikiem duchowym Karola. W 1887 roku po raz pierwszy Karol pod wpływem kazania ks. Huvelin spotyka się z ideą życia na ostatnim miejscu.
Potem odbywa podróż do Ziemi Świętej, nawiedza święte miejsca, a także podejmuje pracę przy klasztorze sióstr klarysek w Nazarecie. Ten pobyt bardzo mocno odcisnął się w jego sercu. Po powrocie do Francji czyni osobisty akt poświęcenia się Najświętszemu Sercu Pana Jezusa w bazylice Montmartre, a następnie wstępuje do trapistów, gdzie pozostaje 6 lat...
I może skończę w tym miejscu... Nie jest to może zakończenie pełne napięcia, ale z pewnością jest to zakończenie przedwczesne... Tych, którzy więcej chcą się dowiedzieć o życiu Małego Brata Jezusa, którzy chcą poznać jego dalsze losy, zachęcam do zapoznania się z jego biografią, choćby pobieżną, jak np.: TU: http://www.voxdomini.com.pl/sw/bl_karol.htm
Ostatnio w Polsce pojawiło się kilka książek o Karolu, jak również antologia jego pism.