Blog prowadzony przez dwóch franciszkanow: o. Adama pracującego w Niemczech i o. Dariusza pracującego
w Polsce. Znajdują się tu ich przemyślenia na temat wiary i misji.

Strona domowa http://ad.minorite.cz/

wtorek, 21 kwietnia 2009

BENEDYKT XVI

Chodzi o Boga
ks. Jerzy Szymik, teolog, poeta, profesor Wydziału Teologii Uniwersytetu Śląskiego

Pierwszeństwo Boga jest punktem ciężkości myśli Benedykta XVI. Tu leży prawdziwa istota negowania Papieża i źródło jego cierpienia. Nie chodzi o cofnięcie ekskomuniki lefebrystów, o prezerwatywy w Afryce czy o liturgiczny tradycjonalizm. Tak naprawdę, pod dnem tych wszystkich zwarć, chodzi o Boga.
Jest jednym z największych darów Boga dla naszego świata i dla naszego czasu. Mówi – jak kiedyś określił służbę papieża Jan Paweł II – „do nas i za nas”. On sam powiada, że papiestwo jest przeciwpowodziowym wałem ochronnym dla świata. Ryzykuje wiele, myślę, że znacznie więcej niż się powszechnie sądzi. Jak pisał tuż po konklawe Peter Seewald, autor przeprowadzonych z Nim bestsellerowych wywiadów rzek: „jest prawdopodobnie najbardziej znienawidzonym człowiekiem na świecie”.

Jego poprzednika kilkakrotnie usiłowano zabić. Ale jeszcze jako kardynał, w 1997 roku, podczas wywiadu dla bawarskiej telewizji, na pytanie o strach, powiedział: „boję się tylko u dentysty”. Choć też pokornie prosił, już jako papież, w grudniu 2005 roku: „Módlcie się za mnie, abym nie uciekał z obawy przed wilkami”.

Właśnie mijają cztery lata jego pontyfikatu. Cztery lata od pamiętnej inauguracyjnej homilii, podczas której padły słowa: „Cierpimy z powodu cierpliwości Boga. Tymczasem wszyscy potrzebujemy Jego cierpliwości”, słowa, których słuchałem z wewnętrznym dreszczem i dzięki którym zaczynałem rozumieć, że po śmierci Jana Pawła II Bóg nie zostawił nas sierotami. Że mamy Ojca.

Bóg jest Słońcem, ja – Ziemią
Najważniejszym i najgłębszym tematem jego nauczania jest absolutny prymat Boga – w myśleniu, życiu, urządzaniu świata. To trudne do pojęcia, ale kwestia ta – że radykalne pierwszeństwo Boga jest punktem ciężkości myśli Benedykta XVI – jest prawie zupełnie nieobecna w mediach. Jedną z przyczyn jest bez wątpienia lęk przed nawróceniem: trzeba uciszyć (ośmieszyć, wypaczyć, zakneblować) proroka. Wiem o tym sporo, i jako duszpasterz, i jako grzesznik… Tymczasem właśnie głoszeniu prymatu Boga Benedykt XVI poświęcił 4 lata papiestwa i 50 wcześniejszych lat pastersko-teologicznej aktywności.

„Wszystkie odpowiedzi, które nie sięgają aż do Boga, są za krótkie” – to z jego homilii w Monachium (10 września 2006 r.). Przejmujący refren, którego głosem Bóg puka do serca świata i upomina się o każde ze swoich dzieci, jest obecny we wszystkich katechezach, encyklikach, homiliach tego czterolecia. Refren brzmi: Bóg jest i jest Bogiem. Przybiera różne formy. Że człowieka, jego życie i serce, można pojąć jedynie w perspektywie Boga. Że tylko serce przemienione przez Boga jest w stanie przemieniać świat ku dobru.
Że to teizm jest sposobem na nędzę (moralną, duchową, także materialną, ekonomiczną), a nie ateizm (jako zablokowanie przed Bogiem serca; co nie jest wycelowane przeciwko niewierzącym, bo granica między wiarą i niewiarą przebiega przez każde ludzkie serce; ale co też nie jest łatwym usprawiedliwieniem ateizmu ani praktykowanego à la mode agnostycyzmu). Że konflikt z Bogiem jest przyczyną wszystkich nieszczęść człowieka. Że sprawa z Bogiem jest kluczem do naszych najgłębszych udręk. Że nie może być pokoju na ziemi, jeśli Bóg stracił dla ludzi znaczenie. Że kto myśli jak Bóg, myśli dobrze; kto mówi jak Bóg, mówi dobrze. Że konieczny jest przewrót kopernikański w każdym ludzkim życiu: Bóg jest Słońcem, ja – Ziemią.

To wszystko są cytaty bądź parafrazy jego własnych słów. To on pisał 33 lata temu w „Bogu Jezusa Chrystusa”: „(…) musi być mocno wypowiedziane podstawowe wyznanie: »Bóg jest«. Najpierw trzeba przywołać na pamięć święty majestat Tego, od którego wszystko pochodzi (…) Gdzie nie jest on dostrzegany, tam nie tylko traci wszelkie napięcie i wszelki sens dramat dziejów, dramat człowieczeństwa; tam również człowiek nie staje się coraz większy, lecz coraz mniejszy; nie jest on już przecież w świecie czymś »u góry«, lecz jedną z jego igraszek, w których świat wypróbowuje swoje własne możliwości – »nie rozeznanym jeszcze zwierzęciem« (Nietzsche)”.

To on pisał niedawno, w marcu, w liście do biskupów: „Najważniejszym priorytetem jest uobecnianie Boga w świecie i otwieranie ludziom dostępu do Boga. Nie do jakiegokolwiek boga, ale tego Boga, który mówił na Synaju; do tego Boga, którego oblicze rozpoznajemy w miłości, która daje się do końca (por. J 13,1) – w Jezusie Chrystusie ukrzyżowanym i zmartwychwstałym. Prawdziwym problemem w obecnej chwili dziejowej jest to, że Bóg znika z horyzontu ludzi oraz że wraz z gaśnięciem pochodzącego od Boga światła ludzkość traci orientację, a niszczące skutki tego procesu stają się coraz bardziej widoczne. Prowadzić ludzi do Boga, do Boga, który mówi w Biblii: to właśnie jest obecnie najwyższy i podstawowy priorytet Kościoła oraz Następcy Piotra”.

Bardzo ważne: nie chodzi o to, żeby nasze było na wierzchu! Chodzi o dobro każdej siostry, każdego brata na tym świecie. Nie mamy nic większego do dania siostrom/braciom jak pokorna pomoc w drodze ku Bogu. Chrześcijaństwo jest odpowiedzialne nie tylko za swoich wyznawców, Kościół nie może być egoistą: Bóg jest dla wszystkich!!! Nie wolno Kościołowi zamykać Boga w zakrystii. Bo jeśli Kościół Boga (prawdy) nie głosi, to Go (ją – prawdę) właśnie stracił i nie jest Go (jej) godny.
Oczywiście w nauczaniu Benedykta XVI występują też te wszystkie elementy, które stanowią o integralności katolickiej doktryny i etyki: wiara, nadzieja, miłość, prawda, wolność, Kościół, sakramenty, modlitwa, cierpienie, radość, sumienie, zasady moralne etc. etc. Ale absolutne pierwszeństwo przypada prymatowi Boga. I to – powtórzmy za Papieżem – nie „jakiegokolwiek boga”, ale Boga z Synaju, Boga z krzyża, Boga wskrzeszającego Jezusa, Boga dającego Pocieszyciela, Boga Kościoła. W czasie pierwszej katechezy (27 kwietnia 2005 r.) wpisał w papieski program zdanie z reguły swojego świętego imiennika, Benedykta z Nursji: „Absolutnie nic nie przedkładać nad Chrystusa”. Niedawno przypomniał nieodzowność zasady św. Ambrożego: „Chrystus jest dla nas wszystkim”.

Dotknijmy go obelgą, bo nam niewygodny
Oto serce nauki Benedykta XVI: Bóg Trójjedyny. I tu też, w owym centralnym, newralgicznym punkcie, leży prawdziwa istota negowania Papieża i źródło jego cierpienia. Nie chodzi o cofnięcie ekskomuniki lefebrystów, o prezerwatywy w Afryce czy o liturgiczny tradycjonalizm. Albo o wydumane bądź faktyczne elementy konserwatywne w jego myśleniu. A jeśli już, to chodzi o nie trzeciorzędnie. I są one jedynie odpryskiem konfliktu zasadniczego, formą jego artykulacji. Bo tak naprawdę, pod dnem tych wszystkich zwarć, chodzi o Boga. To tego nie daruje nigdy szatan i jego akolici: bezkompromisowości głoszenia prawdy o Bogu – że Bóg jest i jest Bogiem. To jest najbardziej diabelskie z diabelskich pragnień: żeby Boga nie było, żeby o Nim zapomnieć, wziąć Go w nawias przy urządzaniu świata, przekreślić Go, zdyskredytować, wyciąć z ludzkiej świadomości i życia. Zastąpić bożkiem (jakimkolwiek: złotym cielcem kursu franka szwajcarskiego, joggingiem, emancypacją, sztuką, władzą, wolnością definiowaną jako samowola, majstrowaniem przy cudzie ludzkiego życia etc.). W sumie – własnym ego. Wszyscy, bez wyjątku, potrzebujemy nawrócenia. Od bożków do Boga.

Benedykt XVI ma odwagę (i czelność) rzucić w twarz potęgom współczesności tezę, której absolutnie głosić nie wolno pod najwyższą karą wykluczenia, cywilnej śmierci i wtrącenia do lochu dla oszołomów. Teza brzmi: „Modernizacja nie jest Bogiem; Bogiem jest jedynie Bóg”. Modernizacja jest dobra, jeśli służy dobru, czyli sprawie większej od siebie samej: sprawie z Bogiem. Tylko wtedy przyniesie ona człowiekowi dobro. Ale takich poglądów podważających sam fundament konstrukcji życia (budujemy na autonomii czy na zależności od Boga? Celem jest dobrobyt czy Bóg? Kto jest Słońcem, kto Ziemią?) się nie wybacza. A żeby można je bezpiecznie atakować, stępimy im ostrze i nazwiemy „fobią wobec współczesności”, a jego samego „nieludzkim pesymistą” i „rottweilerem Pana Boga”. „Nie lubi młodzieży”, „budzi trwogę”, „hamulcowy” i „pancerny”. Prawdy nie zniesie żadna bezbożna część naszego serca, ani naszego świata. Jak to było ze sprawiedliwym w Księdze Mądrości? „Dotknijmy go obelgą”, „bo nam niewygodny: sprzeciwia się naszym sprawom, zarzuca nam łamanie prawa, wypomina nam błędy naszych obyczajów. Chełpi się, że zna Boga…” (Mdr 2,12–20). Nie zniesie; chyba – i to jest najgłębszym pragnieniem i celem papieskiej pracy i cierpienia – że chce się nawrócić…
Skala obłędu? Nieograniczona zapewne. Drobny przykład. James Martin SJ, redaktor katolickiego (! – J.Sz.) miesięcznika „America”: „Kiedy w kwietniu 2005 r., tuż po zakończeniu konklawe, Benedykt XVI wyszedł na balkon w Watykanie, ja miałem ochotę z jakiegoś balkonu skoczyć”. Rozumiem, że tak reagowali sekretarze PZPR 16 października 1978 roku, ale jezuita, po wyborze papieża? I po trzech latach dalszy ciąg wspomnień Martina: „Zacząłem odczuwać podziw lub nawet sympatię (! – J.Sz.) dla papieża, którego wybór kiedyś napełniał mnie rozpaczą” (! – J.Sz.; cytuję za M. Rittenhouse, „Tygodnik Powszechny”, 27.04.2008). Żeby nie było wątpliwości: krytyczne myślenie jest nie tylko dopuszczalne, ale konieczne w Kościele i wobec Kościoła – dla dobra Kościoła, dla dobra świata.

Także Papież nie jest nieomylny poza uroczystym nauczaniem w dziedzinie wiary i moralności. Ale jednak ważny jest styl, w jakim się to robi, jakieś fundamentalne poczucie proporcji, skromność (kim ja jestem? Że rezygnuję ze skoku z balkonu, a już odczuwam „nawet sympatię”???). Niestety, ostatnie miesiące pokazują, że przypadek amerykańskiego redaktora nie jest odosobniony. Starych i niemodnych cnót – przyzwoitości, cierpliwości, uważności, owoców kindersztuby – brakuje bardzo w publicznym dyskursie. W każdym razie zachowują wartość (rosnącą!) słowa Seewalda sprzed czterech lat: „Bóg zatwierdził swojego sługę Josepha Ratzingera jako namiestnika Jezusa Chrystusa na ziemi. Jeśli istnieje Duch Święty, to Jego wskazówka jest niedwuznaczna i bezsporna. Brzmiała: od teraz wszyscy przeciwnicy wieloletniego Stróża Wiary, o ile traktują jeszcze poważnie swój katolicyzm, mają pewien problem”.

Diabeł nie ma kolan
Jak rozwiązać ten „pewien problem”, którego lwia część polega na tym, iż papieskie słowa (i w ogóle jakiekolwiek pasterskie) najzwyczajniej nie odpowiadają mojemu dotychczasowemu myśleniu i moim oczekiwaniom? Rzadko obecna w publicznym dyskursie jest postawa następująca (namawiam do niej siebie i wszystkich słuchaczy Słowa): może to, co słyszę, a co jest pod prąd mojego myślenia i życia, to sygnał z bardzo wysoka, sygnał, który ma mi pomóc zmienić mój sposób myślenia na inny, nowy, może dopiero teraz zgodny z wolą Boga? Może głosem Papieża upomina się o mnie sam Bóg? Może trzeba zgiąć kark i uklęknąć? Bo co to znaczy – dla mnie, dla nas – że Bóg dał nam na ten czas i na te problemy właśnie Benedykta XVI? Czyż metanoia (po grecku „nawrócenie”) nie oznacza „zmiany sposobu myślenia”? Pisząc te słowa, myślę głównie o sobie jako ich adresacie, ale też dedykuję je wszystkim. I piszę to bardzo szczerze.
Diabeł nie ma kolan. Taką metaforę (prawda, że śliczną?) zawiera opis portretu szatana zawarty w jednym z apoftegmatów Ojców Pustyni. Niezdolność klęczenia, zgięcia karku, okazuje się zatem istotą diaboliczności (wyczytałem to w pismach kardynała Ratzingera, a jakże). Świat, który zbudowaliśmy, cierpi na przerażający deficyt pokory. Pewien rodzaj buty i arogancji uchodzi wręcz za element prawdziwego wyzwolenia. Krytycyzm wobec Kościoła jako wyraz miłości Kościoła? Owszem, nieraz tak bywa, i również tą drogą Bóg dociera ze swoim Słowem do ludzkich serc. Ale warto przemyśleć tych kilka zdań sprzed 40 lat, zdań przyszłego Papieża: „Gdy krytyka Kościoła nabywa złośliwej goryczy, w gruncie rzeczy działa zawsze ukryta pycha, która dziś zaczyna się już stawać nagminna. (…) Ludzie prawdziwie wierzący nie przywiązują wielkiej wagi do walki o odnowę form kościelnych. (…) Kościół bowiem najbardziej jest nie tam, gdzie się organizuje, reformuje, rządzi, tylko w tych, którzy po prostu wierzą i w nim przyjmują dar wiary, stający się dla nich życiem. Tylko ten, kto doświadczył, jak – mimo zmiany swych sług i swych form – Kościół dźwiga ludzi, daje im ojczyznę i nadzieję, ojczyznę, która jest nadzieją: drogą do życia wiecznego, tylko ten, kto tego doświadczył, wie, czym jest Kościół, zarówno niegdyś, jak i obecnie”.

Jasne, że Kościół ma za co przepraszać Boga i ludzi, i Jan Paweł II około roku 2000 zrobił w tej kwestii niemało, pokornie i słusznie. Ale ostateczna prawda o grzechu i świętości Kościoła sięga prawdy mojego serca, i najtrafniej wyraża ją fragment mszalnej modlitwy o pokój: „Nie zważaj na grzechy nasze, ale na wiarę swojego Kościoła”. Ta modlitwa nieraz dziś przybiera formę przewrotną i brzmi w niejednych ustach tak: „Nie zważaj na grzechy Kościoła, ale na moją wiarę” – która to inwersja stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo dla prawdy, dla wiary, dla serca… O tym również uczy Benedykt XVI.

Nie jest sam
Chcieć cierpieć dla prawdy i miłości, nie wyć z wilkami, proponuje w „Jezusie z Nazaretu”. Jest w filmie Wieczyńskiego „Popiełuszko. Wolność jest w nas” scena, kiedy to ks. Jerzy, już zaszczuty i osaczony przez ubecję, przytula się w jakiejś ostatecznej samotności do pralki „Frania” i spazmatycznie szlocha. Genialna scena. Jeśli ktoś odważy się na tę skalę czystości i jednoznaczności sprzeciwić Złemu i złu – pozostanie najstraszliwiej samotny. Tak było z Jezusem. Myślę, że sytuacja duchowa Benedykta XVI jest – w swej istocie – analogiczna. Ale właśnie na takie okazje ma Papież swój ukochany cytat z pism średniowiecznego teologa Wilhelma z Saint-Thierry: „Kto jest z Bogiem, ten nigdy nie jest mniej samotny niż wtedy, kiedy jest sam”. I przypomina w „Spe salvi”, że współcierpiący z nami Bóg jest Pocieszycielem samotnych. Po łacinie „pocieszenie” to consolatio, czyli „bycie-razem w samotności”, która tym samym przestaje być samotnością. Bóg jest zawsze blisko, najbliżej. Tego Ci życzymy, Ojcze Święty. Bo i my, Twój Kościół, Twoja rodzina, nie jesteśmy daleko od Ciebie i Twojego krzyża. Wiedz o tym.

4 komentarze:

Giacobbe pisze...

Benedykta XVI od samego początku oskarża się o brak zrozumienia współczenego świata, niechęć do prowadzenia dialogu z "wielkimi modernistami" i o kolącą w oczy bezkompromisowość.

Tymczasem papież, pokazuje swoją postawą, że katolicyzm nie jest dla mięczaków. W jego przemówieniach cały czas drzemie konserwatywny radykalizm, z którego wynika jasno: "Postawisz Boga na pierwszym miejscu - odniesiesz zwycięstwo. Zepchniesz Boga z pierwszego planu - poniesiesz klęskę". Nie ma mowy o żadnym liberaliźmie!

Współczesny człowiek, jeśli już postawi na Pana Boga, to zazwyczaj widzi tylko Jego miłosierdzie. Obraz Jezusa też został mocno zdeformowany - najchętniej widzimy "kumpla", w skórze, podartych dżinsach, który zawsze pocieszy i szepnie dobre słowo.

A papież mówi wprost: Moi drodzy to nie tak! Jezus Chrystus to syn Boga ojca, który narodził się z Ducha Świętego, a nie żaden "koleś" w skórze!!! Mówi owszem, Bóg jest nieskończenie miłosierny, ale nie zapominajcie że jest też nieskończenie sprawiedliwy.
I taki obraz przestaje się nam podobać, bo my widzimy tylko to co chcemy widzieć. Myślę, że to w pewnym sensie jest misja Benedykta: uzdrowić ludzi ze współczesnej ślepoty po to, aby mogli zrozumieć pierwotny sens Kościoła Świętego i dążyć to pierwotnego celu ludzkiej egzystencji - zbawienia.

Apokalipsa mówi nam: "Bądź zimny, albo gorący. Nigdy letni".
I sądzę, że to jest własnie przekaz Benedykta XVI. Jak już chcesz iść za Jezusem, to idź za Nim zawsze i wszędzie.
I to jest właściwy kierunek!

Sorry, że się tak rozpisałem.

Życzę wszystkim światła Ducha Świętego na cały dzionek.

Shalom.

fr. Adam pisze...

Apropos sorry Jakuba...
Abp Mokrzycki wspomina,ze jak w 99-ym Papiez rozbil glowe w Wa-wie, to jak mu pielegniarz przyklejal plastry i za kazdym przyklejonym plastrem przepraszal, to mu Papiez powiedzial taka historyjke:
Byl raz taki maly Jasiu, co wiele psocil i co chwile przepraszal, na co mu Mama odpowiedziala: Jasiu, Ty nie przepraszaj, tylko sie popraw ! :)
ALe to taki zarciuk, pisz Giaccobo ile chcesz

Anonimowy pisze...

Bardzo ciekawe rozważania pozwalające na pewną rezerwę w patrzeniu na tych, co dokuczają Kościołowi. Ja oczywiście nie popieram działań tych, co szkalują Kościół lub odwracają się od niego, ale rozumiem, że każdy z nas idzie na łatwiznę i nie podejmuje kroków (wysiłków), by żebrać Pana Jezusa o zbawienie. Rozumiem, że te czarne owce wyrażają siebie, żyją w pewnym środowisku, mają rozbudzone ego i jest im z tym dobrze. Tak jest do czasu, aż się zdarzy jakieś nieszczęście. Wtedy są rozpaczliwe wołania, czemu Bóg nie istnieje, bo gdyby istniał, to by do takiego nieszczęścia nie dopuścił. Popieram Boga, który dopuszca do nieszczęść, bo inaczej nic nie zmąciłoby przeświadczenia, że można robić, co się chce, o ile jest to przyjemne. Patrząc na Chrystusa widzi się wielką cierpliwość w znoszeniu cierpień i to jest niewygodne do zaakceptowania. Ja sam kiedyś uważałem, że Jezus jest jakimś anonimowym ktosiem, który przebywa w kościele i nie ma żadnego wpływu na moje życie. Nawróciwszy się rozumiem wszystkich grzeszników, którzy błądzą. Oczywiście w moim życiu nawrócenie było po tym, jak spotkało mnie "nieszczęście". Dziś dziękując za nie mogę mieć nadzieję, że nie pójdę do piekła, bo tak mnie zapewnił Jezus.
Kris

fr. Adam pisze...

Dzieki, Kris, masz jakiegos mejla?