Blog prowadzony przez dwóch franciszkanow: o. Adama pracującego w Niemczech i o. Dariusza pracującego
w Polsce. Znajdują się tu ich przemyślenia na temat wiary i misji.

Strona domowa http://ad.minorite.cz/

sobota, 31 lipca 2010

Trener

Dziś św. Ignacego. Za chwilę Eucharystia dla dzieci - postanowiłem coś więcej poczytać o tym świętym żołnierzu Chrystusa... I tak czuję w sercu, że powinieniem się tym podzielić z Wami:

Zamiast biografii - próbka jego duchowości.

Przepis na rekolekcje ignacjańskie znajduje się w małej książeczce pt. „Ćwiczenia duchowne”. Proste zasady: osiem dni w milczeniu, w oderwaniu od zgiełku życia, kilka godzin dziennie indywidualnej modlitwy z Pismem Świętym w ręku, poddanie się duchowemu kierownictwu. Pamiętam swój pierwszy kontakt z tą formą rekolekcji. Zdanie św. Ignacego, które jest podstawową zasadą ćwiczeń, zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. To odpowiedź na pytanie o cel życia. Brzmi ono tak:

„Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana naszego, chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił duszę swoją. Inne zaś rzeczy na obliczu ziemi są stworzone dla człowieka i aby mu pomagały do osiągnięcia celu, dla którego został stworzony”. Stop! Trzeba jeszcze raz powoli przeczytać te dwa zdania. Celem życia jest Bóg, Jego chwała. Ta zasada ustawia człowieka do pionu. Uderza w naszą pychę, bo w każdym z nas istnieje dążenie do własnej chwały. „Samemu Bogu służyć będziesz” – odpowiedział Jezus kusicielowi, gdy nakłaniał go do klękania przed sobą. Tylko Bóg jest godny mojego całkowitego oddania. Nie wolno padać na kolana przed żadnym stworzeniem. Nie chcę stać się niewolnikiem ani rzeczy, ani ludzi, ani siebie samego. Nie chcę szukać celu życia w sobie samym, w moim rozumie czy w namiętnościach – to ślepi przewodnicy. Chcę szukać chwały Bożej – bo tu jest wielkość i wolność człowieka. Żyć ad maiorem De

Za: KS. TOMASZ JAKLEWICZ (www.wiara.pl)

Więcej:

http://kosciol.wiara.pl/doc/490670.Swiety-Ignacy-Loyola-Swiety-trener

czwartek, 22 lipca 2010

Magdalena

Na łożu mym nocą szukałam umiłowanego mej duszy, szukałam go, lecz nie znalazłam.
"Wstanę, po mieście chodzić będę, wśród ulic i placów, szukać będę ukochanego mej duszy". Szukałam go, lecz nie znalazłam.
Spotkali mnie strażnicy, którzy obchodzą miasto. "Czyście widzieli miłego duszy mej?"
Zaledwie ich minęłam, znalazłam umiłowanego mej duszy, pochwyciłam go i nie puszczę, aż go wprowadzę do domu mej matki, do komnaty mej rodzicielki.
Pnp 3,1-4


Homilia św. Grzegorza Wielkiego, papieża
(Homilia 25, 1-2. 4-5)

Gorąco pragnęła Chrystusa

Przyszedłszy do grobu Maria Magdalena nie znalazła ciała Pana. Pomyślała więc, iż zostało zabrane, i doniosła o tym uczniom. Ci przyszli, zobaczyli i przekonali się, że tak właśnie jest, jak im powiedziała niewiasta. Ewangelia mówi o nich dalej: "Uczniowie zatem powrócili znowu do siebie"; i dodaje: "Maria natomiast stała przed grobem płacząc".

Z tego widać, jak wielką miłością pałało serce Marii, skoro nawet po odejściu uczniów nie odstąpiła od grobu Pana. W dalszym ciągu szukała Tego, którego nie znalazła. Pukała szukając i ogarnięta żarem miłości gorąco tęskniła za Tym, o którym sądziła, iż został zabrany. I stało się, że tylko ta zobaczyła wówczas Jezusa, która pozostała, aby szukać. Dopełnieniem bowiem czynu dobrego jest wytrwałość, według słów Prawdy: "Kto wytrwa do końca, będzie zbawiony".

Szukała i nie znalazła. Szukała dalej wytrwale i znalazła; tęsknota rosła w miarę upływu czasu, kiedy zaś stała się wielką, osiągnęła cel swoich pragnień. Święta bowiem tęsknota rośnie, gdy nie znajduje przedmiotu swych pragnień. Gdy zaś czekanie usuwa tęsknotę, oznacza to, iż nie była to prawdziwa tęsknota. Taką właśnie prawdziwą tęsknotę przeżywał każdy, kto zdobył prawdę. Dlatego Dawid powiada: "Dusza moja pragnie Boga żywego, kiedyż przyjdę i ujrzę Boże oblicze". Natomiast Kościół w Pieśni nad pieśniami woła: "Zraniona jestem miłością". Zaś nieco dalej: "Omdlewa moja dusza".

"Niewiasto, czemu płaczesz! Kogo szukasz?" Zostaje zapytana o przyczynę bólu, aby tym bardziej wzrosła jej tęsknota, aby wymieniając imię poszukiwanego, tym większą zapłonęła ku Niemu miłością.
św. Grezegorz Wielki, homilia

wtorek, 20 lipca 2010

Ludzie Kościoła

Na naszym blogu staramy się poruszać różne tematy.
Myślę, że jednym z ostatnich ważnych wydarzeń w Polsce było mianowanie i przyjazd do Polski nowego nuncjusza - czyli oficjalnego przedstawiciela Ojca świętego i Stolicy Apostolskiej. Zachęcam do poznania tego człowieka, choćby poprzez ten artykuł, no chyba że ktoś ma inną możliwość :)


http://kosciol.wiara.pl/doc/591669.Piemontczyk-w-Warszawie

niedziela, 11 lipca 2010

Kto jest moim bliźnim? II

c.d.

Aktualność tej przypowieści jest oczywista. Jeśli przełożymy ją na wymiary społeczności całego świata, widzimy wtedy, że nie mogą nam być obojętne leżące obok, ograbione i złupione, ludy Afryki. Widzimy wtedy, jak bardzo są one naszymi „bliźnimi”. Widzimy, że złupiły je i nadal łupią także nasz styl życia i historia, w którą jesteśmy uwikłani. Dochodzi do tego jeszcze fakt, że zraniliśmy ich na duszy. Zamiast dać im Boga, w Chrystusie bliskiego nam Boga, i w ten sposób wydobyć i do doskonałości doprowadzić wszystkie cenne i wielkie pierwiastki ich własnych tradycji, zanieśliśmy im cynizm świata bez Boga, w którym chodzi jedynie o władzę i zysk, który niszczy mierniki etyczne, do tego stopnia, że korupcja i wola władzy stają się bezpośrednią oczywistością. A odnosi się to nie tylko do Afryki. Tak, mamy obowiązek świadczyć pomoc materialną, musimy też poddać rewizji nasz własny styl życia. Jeśli jednak dajemy tylko rzeczy materialne, dajemy ciągle zbyt mało. A czy wokół nas samych nie widzimy ludzi złupionych i rozbitych? Ofiary narkotyków, handlu żywym towarem, seksturystyki, ludzi zniszczonych wewnętrznie, którzy pławiąc się w bogactwach, są wewnętrznie puści. Wszystko to nie może nam być obojętne i stanowi dla nas wezwanie do tego, żeby mieć oko i serce bliźniego, a także odwagę okazywania miłości. Bo, jak powiedzieliśmy, kapłan i lewita poszli dalej, powodowani może nie tyle obojętnością, ile raczej lękiem. Musimy podjąć wysiłek zdobywania na nowo odwagi bycia dobrym. Okaże się to możliwe, jeśli sami staniemy się wewnętrznie „dobrzy”, wewnętrznie bliźnimi, a następnie rozejrzymy się, jaki rodzaj usługi jest w moim otoczeniu i w szerszym kontekście mojego życia potrzebny, możliwy dla mnie, a zatem także zadany.
Ojcowie Kościoła interpretowali tę przypowieść chrystologicznie. Można by powiedzieć: to alegoria, a więc interpretacja mijająca się z tekstem. Kiedy jednak uzmysłowimy sobie, że we wszystkich przypowieściach, w każdej na swój sposób, Pan zaprasza nas do wejścia do królestwa Bożego, którym jest On sam, zobaczymy, że wykładnia chrystologiczna nigdy nie jest fałszywa. Odpowiada ona niejako wewnętrznej potencjalności tekstu i może być owocem wyrastającym z jego ziarna. Ojcowie interpretują tę przypowieść w kategoriach historii całego świata: Czy człowiek, który na pół martwy i złupiony leży przy drodze, nie jest obrazem „Adama”, człowieka w ogóle, który naprawdę „wpadł w ręce zbójców”? Czyż nie jest prawdą, że człowiek, to ludzkie stworzenie, które w ciągu całej swej historii pada ofiarą alienacji, jest bity i wykorzystywany? Wielkie masy ludności niemal zawsze były uciskane. A z drugiej strony: ciemiężcy – czyż są oni autentycznymi obrazami człowieka, czy może raczej jego deformacją i zhańbieniem? Karol Marks w drastyczny sposób ukazał „alienację” człowieka. Mimo iż nie doszedł do samego istotnego dna wyobcowania, ponieważ myślał tylko w kategoriach materialnych, to jednak dał wymowny obraz człowieka, który wpadł między zbójców. Teologia średniowieczna wzięła pod uwagę dwa wskazania tej przypowieści odnoszące się do stanu pobitego człowieka, dostrzegając w nich dwie fundamentalne wypowiedzi antropologiczne. Po pierwsze – został on złupiony (spoliatus), po drugie – pobity i pozostawiony półżywy (vulneratus: zob. Łk 10,30). Scholastycy odnosili to do dwu wymiarów wyobcowania człowieka. Został spoliatus supernaturalibus i vulneratus in naturalibus – mówili – to znaczy: pozbawiony danego mu blasku nadprzyrodzonej łaski i zraniony w swej naturze. To alegoria wychodząca daleko poza sens dosłowny. Niemniej jest to próba uściślenia podwójnego rodzaju zranienia, ciążącego nad historią ludzkości: trasa prowadząca z Jerozolimy do Jerycha jest tu ukazywana jako obraz dziejów świata, a półżywy człowiek leżący na skraju drogi jest obrazem ludzkości. Kapłan i lewita przechodzą, nie zatrzymując się – znaczy to, że własna historia człowieka, jej kultury i religie same z siebie nie zapewnią ocalenia. Jeśli napadnięty jest obrazem człowieka, wtedy Samarytanin może być tylko obrazem Jezusa. Bóg – obcy nam i daleki, wyruszył w drogę, by zająć się swym rozbitym stworzeniem. Bóg daleki stał się nam bliski w Jezusie Chrystusie. Leje oliwę i wino na nasze rany: dostrzeżono w tym obraz uzdrawiającego daru sakramentów. Prowadzi nas do gospody, to jest do Kościoła, w którym mamy się leczyć, i zostawia zadatek jako zapłatę za tę kurację. Pojedyncze fragmenty alegorii, różnie przez Ojców interpretowane szczegóły alegorii, możemy spokojnie pominąć. Jednak tę wielką wizję, ukazującą człowieka wyobcowanego i bezradnego, leżącego na szlaku historii, i Boga, który w Jezusie Chrystusie stał się jego bliźnim, możemy bez trudu przyjąć i dostrzec w niej odnoszący się do nas głęboki wymiar tej przypowieści. Ów zawarty w przypowieści potężny imperatyw wcale nie ulega bowiem z tego powodu osłabieniu, przeciwnie, wtedy dopiero ukazuje się w całej swej wielkości. Dopiero wtedy wielki temat miłości, stanowiący właściwą puentę tego tekstu, nabiera pełnego wymiaru. Ponieważ teraz uświadamiamy sobie, że wszyscy jesteśmy „wyobcowani”, potrzebujemy odkupienia. Uświadamiamy sobie, że wszyscy potrzebujemy daru zbawiającej nas miłości samego Boga, byśmy i my mogli się stać miłującymi. Że zawsze potrzebujemy Boga, który staje się naszym bliźnim, po to, byśmy mogli stać się bliźnimi. Obydwie figury dotyczą każdego pojedynczego człowieka: każdy jest „wyobcowany”, to znaczy pozbawiony miłości (która stanowi przecież istotę zrabowanego nam „nadprzyrodzonego blasku”); każdy musi najpierw zostać uzdrowiony i obdarowany. Każdy następnie powinien także stać się Samarytaninem – naśladować Chrystusa i upodobnić się do Niego. Wtedy nasze życie będzie takie, jakie być powinno. On pierwszy nas wszystkich umiłował, a gdy upodobnimy się do Niego, wtedy też nasza miłość będzie taka, jaka być powinna (zob. 1 J 4,19).

Kto jest moim bliźnim? I

Poniżej pewnie wielu z Was znane framenty książki B XVI Jezus s Nazaretu. Fragment dotyczy dzisiejszej Ewangelii:

rzypowieść o miłosiernym Samarytaninie (Łk 10,25-37)

W opowiadaniu o miłosiernym Samarytaninie chodzi o podstawowe pytania człowieka. Uczony w Piśmie, a więc mistrz egzegezy, stawia je Jezusowi: „Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?” (10,25). Łukasz precyzuje, że uczony skierował to pytanie do Jezusa, aby Go wystawić na próbę. Jako uczony w Piśmie sam zna odpowiedź, którą daje Biblia, chce jednak wiedzieć, co na to powie Prorok, który nie studiował Biblii. Pan odsyła go po prostu do Biblii, którą ten zna, i pozwala mu samemu dać odpowiedź. Uczony w Piśmie daje ją, i to odpowiedź bardzo trafną, w której powiązał Pwt 6,5 z Kpł 19,18: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego” (Łk 10,27). W tej kwestii Jezus uczy tego samego co Tora, której cały sens streszcza się w tym podwójnym przykazaniu. Uczony, któremu odpowiedź na postawione pytanie była dokładnie znana, musi się jednak usprawiedliwić: słowa Pisma są niepodważalne, jednak jego stosowanie w praktyce stwarza pewne problemy, które w szkole (a także w życiu) są przedmiotem sporów. Konkretne pytanie brzmi: „Któż jest moim bliźnim?”. Powszechnie dawana odpowiedź, mająca oparcie także w tekstach biblijnych, mówiła tu, że za bliźniego należy uważać swego rodaka. Naród stanowi solidarną społeczność, w której wszyscy są wzajemnie za siebie odpowiedzialni, w której każdego podtrzymywała całość; dlatego każdy powinien traktować drugiego jak siebie, jako część tej całości, stanowiącej jego życiową przestrzeń. Czy zatem cudzoziemcy, ludzie należący do innego narodu, nie są bliźnimi? To jednak było znowu sprzeczne z Pismem, które nawoływało do okazywania miłości również cudzoziemcom, mając na uwadze to, że sam Izrael w Egipcie prowadził życie cudzoziemca. Mimo to spierano się o to, jak dalece trzeba tu stawiać granicę. Normalnie za członka tej solidarnej wspólnoty, a więc i za bliźniego, uważano tylko osiedleńca żyjącego w narodzie razem z Izraelitami. Rozpowszechnione były też inne ograniczenia pojęcia bliźniego. Jedna ze szkół rabinackich uczyła, że heretyków, szpiegów i odszczepieńców nie musiało się uważać za bliźnich (Jeremias 170). Nie było też wątpliwości, że bliźnimi nie są Samarytanie, którzy niedawno temu (w latach 6-9), zanieczyścili plac świątynny w Jerozolimie w świątecznych dniach Paschy, „rozrzucając ludzkie kości” (Tamże, 171). Na tak konkretne pytanie Jezus odpowiada przypowieścią o człowieku, którego w drodze z Jerozolimy do Jerycha napadli zbójcy, obdarli go i półżywego pozostawili przy drodze. Była to historia bardzo realistyczna, bo na tej drodze często zdarzały się takie napady. Kapłan i lewita – znawcy Prawa, którym nieobce było zagadnienie zbawienia i którzy z racji swego zawodu służyli mu – przechodzili tamtędy i poszli dalej. Nie musi to znaczyć, że byli ludźmi szczególnie twardego serca. Może sami się bali i chcieli jak najszybciej znaleźć się w mieście. Może byli niezręczni i nie bardzo wiedzieli, jak można mu pomóc, zwłaszcza że wyglądało na to, że już w ogóle nie można mu pomóc. Ale oto idzie Samarytanin, przypuszczalnie kupiec, który częściej tędy przechodził i z pewnością znał gospodarza najbliższej oberży. Samarytanin to zatem ktoś, kto nie należy do solidarnej wspólnoty Izraela, i który w napadniętym nie musi widzieć swego bliźniego. Trzeba przy tym pamiętać, że nieco wcześniej ten sam ewangelista opowiadał, że Jezus będący w drodze do Jerozolimy wysłał wcześniej posłańców, którzy przybyli do jednej z wiosek samarytańskich i chcieli znaleźć dla Niego miejsce na postój. „Nie przyjęto Go jednak, ponieważ zmierzał do Jerozolimy” (9,52n). Rozeźleni tym Synowie Gromu, Jakub i Jan, rzekli do Pana: „Panie, czy chcesz, byśmy powiedzieli: Niech ogień spadnie z nieba i pochłonie ich?”. On jednak zabronił im tego. Znaleziono miejsce w innej wiosce. A tutaj na planie pojawia się właśnie Samarytanin. Co uczyni? Nie pyta o obowiązki podyktowane solidarnością, nie ma też wzmianki o zasłudze na życie wieczne. Dzieje się coś innego. Rozdarło mu się serce. W Ewangelii jest tu słowo, które w języku hebrajskim pierwotnie wskazywało na łono matki i na macierzyńskie uczucia. Na widok tego człowieka poruszyły się w nim „wnętrzności”, dusza. „Wzruszył się głęboko” – tłumaczymy dzisiaj, osłabiając w ten sposób pierwotną wymowę tekstu. Zdjęty głęboką litością, sam staje się bliźnim, nie myśląc o żadnych problemach i niebezpieczeństwach. Problem zostaje tu przeniesiony na inną płaszczyznę: nie chodzi już o to, kto jest lub nie jest moim bliźnim. Chodzi o mnie samego. Ja muszę się stać bliźnim, a wtedy ten drugi ma dla mnie takie samo znaczenie „jak ja sam”. Gdyby pytanie brzmiało: „Czy także Samarytanin jest moim bliźnim”, to w tym przypadku odpowiedzią byłoby jednoznaczne „nie”. Jezus jednak odwraca ten problem: Samarytanin, cudzoziemiec, czyni siebie bliźnim i pokazuje mi, że sam w swoim sercu muszę się nauczyć bycia bliźnim i że odpowiedź noszę już w sobie samym. Muszę się stać kochającym, człowiekiem, który w sercu doznaje wstrząsu na widok cudzej niedoli. Wtedy znajdę swego bliźniego. Albo lepiej: on mnie znajdzie. W swym komentarzu do tej przypowieści Helmut Kuhn wychodzi z pewnością poza dosłowny sens tekstu, a przy tym słusznie podkreśla radykalizm jego wypowiedzi, gdy pisze: „Polityczna miłość przyjaciół opiera się na równości partnerów. Symboliczna przypowieść o Samarytaninie akcentuje natomiast radykalną nierówność: jako cudzoziemiec Samarytanin staje naprzeciw anonimowego Drugiego; spieszący z pomocą – naprzeciwko bezradnej ofiary zbójeckiego napadu. Przypowieść ta daje nam do zrozumienia, że agape idzie w poprzek wszelkich struktur politycznych, z panującą w nich zasadą do ut des, i dowodzi tym samym swego nadprzyrodzonego charakteru. Zgodnie ze swą zasadą, znajduje się nie tylko poza tymi strukturami, lecz pojmuje siebie jako ich odwrotność. Ostatni będą pierwszymi (zob. Mt 19,30). Łagodni ziemię posiądą (zob. Mt 5,5)” (s. 88n). Jedno jest jasne: pojawia się nowy uniwersalizm, polegający na tym, że z mojego wewnętrznego przekonania staję się bratem tych wszystkich, których spotykam i którzy potrzebują mojej pomocy.

Kartka z wakacji

Dostałem kartkę z wakacji:
"Jemu zależy na was..."
To taka wirtualna - podczas nieszporów.
Wirtualna a jakże bardzo prawdziwa.
Podpisano: Król

Tylu znajomych wysyła kartki z wakacji,
fajnie, że nasz Pan też o nas pamięta (Ps 115)
i wspomaga swym słowem. Bądźcie uważni !
Dobrych wakacji dla wszystkich

P.s.
Wyjeżdżam dziś na tydzień
W tym tygodniu przypadają urodzinki A&D:
15-16 lipiec (to już szóste, od września do zerówki :))
Polecamy się modlitwie

czwartek, 8 lipca 2010

Wakacyjni święci

Hello
Mamy wakacje, więc jest okazja do odwiedzenia różnych ciekawych miejsc.
Szlak wakacyjny mogą nam wytyczyć np. (wakacyjni) święci.
Dziś np. wspominamy św. Jana z Dukli. Wiele miast i miejsce jest z nim związanych, chcę powiedzieć o Pustelni św. Jana z Dukli, która znajduje się obok Dukli.
http://www.dukla.bernardyni.pl/index.php?option=com_joomgallery&func=detail&id=7&Itemid=25

Po raz pierwszy byłem w tym miejscu w szkole średniej, ostatnio chyba jako neoprezbiter.
Przy okazji odwiedzin można by się zapoznać z życiorysem świętego. To nasz wspólny święty - z Braćmi Bernardynami.

P.s.
A jak już tam zawędrujecie, to pomódlcie się tam i za nas.

Na koniec słowa Papieża, o Bogu Łowcy :) i Janie z Dukli, jak też o związkach Papieża z tymi stronami:

"Jakże raduje się moje serce, że dane mi jest dzisiaj na moim pielgrzymim szlaku stanąć w mieście, w którym urodził się błogosławiony Jan z Dukli. Wracam pamięcią do dnia, a było to wiele lat temu, kiedy nawiedziłem dukielskie sanktuarium, w szczególności kaplicę błogosławionego Jana «na puszczy», jak to zwykło się mówić.

(...) Jakże bliski wydaje się nam błogosławiony Jan w tej świątyni, w której przechowuje się jego relikwie! Bardzo chciałem tu przybyć, aby w ciszy klasztoru wsłuchać się w głos jego serca i wspólnie z wami wgłębić się w tajemnicę jego życia i świętości. A było to życie całkowicie oddane Bogu. Zaczęło się w pobliskiej pustelni. To właśnie tam, wśród ciszy i duchowej walki, «uchwycił go Bóg» i tak już pozostali razem do końca. Wśród tych gór uczył się żarliwej modlitwy i przeżywania Bożych tajemnic. Powoli utwierdzała się jego wiara, krzepła miłość, aby później wydawać owoce już nie w odosobnieniu, na pustelni, ale w murach klasztoru franciszkanów konwentualnych, a następnie u bernardynów, gdzie spędził ostatni okres swego życia.

Zasłynął błogosławiony Jan jako mądry kaznodzieja i gorliwy spowiednik. Tłumnie schodzili się do niego ludzie spragnieni zdrowej Bożej nauki, aby słuchać jego kazań, czy też u kratek konfesjonału szukać umocnienia i porady. Zasłynął jako przewodnik dusz i roztropny doradca wielu ludzi. Zapiski mówią, iż pomimo starości i utraty wzroku pracował nieprzerwanie, prosił, by mu odczytywano kazania, aby mógł dalej nauczać. Szedł do konfesjonału po omacku, aby nadal nawracać i prowadzić do Boga. (...)

Bracia i siostry, nawiedzajcie często to miejsce! Ono jest wielkim skarbem waszej ziemi, bo tu przemawia Duch Pana do ludzkich serc za pośrednictwem waszego świętego rodaka. Mówi On, że życie osobiste, rodzinne i społeczne należy budować na wierze w Jezusa Chrystusa. Wiara bowiem nadaje sens wszystkim naszym wysiłkom. Pomaga odkrywać prawdziwe dobro, ustala prawidłową hierarchię wartości, przenika całe życie. Jak trafnie wyrażają to słowa z Listu św. Jana Apostoła: «Wszystko, co z Boga zrodzone, zwycięża świat; tym właśnie zwycięstwem, które zwyciężyło świat, jest nasza wiara» (por. 1 J 5, 4).

I jeszcze z Krosna:
"Dziękuję Bogu za to, że kanonizacja błogosławionego Jana z Dukli może mieć miejsce na jego rodzinnej ziemi. Imię jego, a zarazem chwała jego świętości związane są na zawsze z Duklą, starym, niewielkim miastem, położonym u stóp Cergowej oraz pasma Beskidu Średniego. Te góry i to miasto są mi dobrze znane z dawnych lat. Wędrowałem tędy wielokrotnie albo w stronę Bieszczad, albo też w kierunku przeciwnym, od Bieszczad, poprzez Beskid Niski, aż do Krynicy. Mogłem też poznać tutejszych ludzi, uprzejmych i gościnnych, chociaż czasem trochę zdziwionych gromadą młodzieży wędrującej z ciężkimi plecakami po górach. Cieszę się, że mogłem jeszcze tu powrócić i właśnie tu pod Cergową ogłosić świętym Kościoła katolickiego waszego rodaka i ziomka."